Piotr Jaroszyński
W kolejce po tytuł – kiedy koniec?
Analiza materiałów zawartych w zbiorze LEX dotyczących sporu sądowego w sprawie zatwierdzenia stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora daje dość przerażający obraz systemu, który pozwala na dyskryminowanie polskich naukowców z racji personalnych, środowiskowych oraz ideologicznych. Dyskryminacja ta dokonywać się może „zgodnie z obowiązującymi przepisami”, dlatego osoby pokrzywdzone mają niewielkie pole manewru, i w praktyce prawie każda z nich musi przegrać, choć przez lata (!) łudzi się, że sprawiedliwość zwycięży. System ten został opracowany w czasach PRL-u, miał określone cele, a nade wszystko był tak skonstruowany, aby dać możliwość kontroli awansowania kadr naukowych nie tyle przez samo prezydium Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej, ile przez władze komunistyczne. Dlatego właśnie ciało to było formalnie wszechwładne, praktycznie jednak podporządkowane partyjnej górze. Komuniści dobrze wiedzieli, jak ludzie nauki są wrażliwi na punkcie własnej kariery zawodowej, jak potrafią być zazdrośni, jak mogą występować przeciwko sobie (np. pisząc różne teksty). Tymi słabościami można było grać, dzielić środowisko, awansować „miernych, ale wiernych”, utrącać lepszych, ale niepokornych. A wszystko „zgodnie z prawem”. PRL to było przecież „państwo prawa”.
Powstaje jednak pytanie, dlaczego ta komisja się utrzymała po 89’ roku mimo zmiany nazwy z Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej (ckk) na Centralną Komisję do Spraw Stopni i Tytułów Naukowych (ck), mimo że zmienił się ustrój? Zmienił się ustrój, ale nie nastąpiła dekomunizacja, nie tylko w życiu politycznym, ale również w nauce. Oznacza to, że marksiści lub wychowani na marksizmie naukowcy mogli poprzez komisję mścić się „zgodnie z prawem” na młodej kadrze naukowców reprezentującej odmienną wizję nauki.
Marksiści zawłaszczyli pojęcie nauki, zwłaszcza w sferze humanistyki. Ich koncepcja nauki bazuje na pozytywizmie i neopozytywizmie, ponieważ właśnie takie jej ujęcie jest wygodnym narzędziem do walki z chrześcijaństwem i zachodnim dziedzictwem kultury klasycznej. Do tej pory zdarza się, że na superrecenzenta pracy kandydata (do określonego stopnia naukowego) związanego z zachodnią kulturą chrześcijańską typuje się reprezentanta nurtu pozytywistyczno-marksistowskiego, dla którego jest to wyśmienita okazja, żeby się po prostu mścić, a recenzja przypomina bardziej donos niż rzeczową analizę dorobku wynikającą ze zrozumienia (i znajomości!) problematyki. Zresztą, jak można pisać recenzję, gdy wiadomo, że osoba, której rozprawa jest recenzowana nie ma prawa odpowiedzi na najbardziej nawet absurdalne (niefachowe) zarzuty? Czy taką recenzję można w ogóle nazwać recenzją naukową? Przecież recenzję winno się publikować po to, aby można było podjąć merytoryczną dyskusję.
strony: [1] [2]
|