Strona główna    Kontakt z Redakcją NFA    Logowanie  
Szukaj:

Menu główne
Aktualności:
Gorący temat
NFA w mediach
NFA w opiniach
Jak wspierać NFA
Informacje

Linki

Rekomenduj nas
Redakcja
Artykuły
Nowości
Europejska Karta     Naukowca
Patologie środowiska     akademickiego
Oszustwa naukowców
Mobbing w środowisku     akademickim
Etyka w nauce i edukacji
Debata nad Ustawą o     Szkolnictwie Wyższym
Perspektywy nauki i     szkolnictwa wyższego
Czarna Księga     Komunizmu w Nauce i     Edukacji

Wszystkie kategorie
Inne
Reforma Kudryckiej
Postulaty NFA
Reformy systemu nauki
WHISTLEBLOWING
NFA jako WATCHDOG
NFA jako Think tank
Granty European Research Council
Programy,projekty
Kij w mrowisko
Kariera naukowa
Finanse a nauka
Sprawy studentów
Jakość kształcenia
Społeczeństwo wiedzy
Tytułologia stosowana
Cytaty, humor
Listy
Varia
Czytelnia
Lustracja w nauce i edukacji
Bibliografia NFA - chronologicznie
Subskrypcja
Informacje o nowościach na twój e-mail!
Wpisz swój e-mail i naciśnij ENTER.

Najczęściej czytane
Stanowisko NIEZAL...
Tajne teczki UJ, ...
Mobbing uczelniany
Amerykańska konku...
O nauce instytucj...
Inna prawda o ucz...
Powracająca fala ...
Urodzaj na Akadem...
Darmowy program a...
Jasełka akademick...
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
Strefa NFA
Statystyki

użytkowników: 0
gości na stronie: 117


Polecamy

NFA na Facebook'u

Ranking Światowych Uczelni 2009







Artykuły > Reforma Kudryckiej > Gaszenie pożaru, czy kolejne złudzenia?

 Waldemar Korczyński

Gaszenie pożaru, czy kolejne złudzenia?

czyli (częściowa) polemika z propozycjami prof. Jajszczyka


Pozytywy i wątpliwości

Reformą min. Kudryckiej emocjonuje się dziś spora część środowiska akademickiego. Ludzie listy piszą, protestują za i protestują przeciw i chyba wszyscy uważają, że jest to rewolucja. Dyskutują (w sensie piszą długie teksty) głównie ludzie utytułowani, którzy sie w jakiś sposób o problemy zarządzania nauką otarli. Ja niczym w nauce ani szkolnictwie wyższym nie zarządzałem, więc tak nie do końca pewien jestem, czy rzeczywiście powinienem się na ten temat wypowiadać. Czuję się jednak trochę (ale nie absolutnie) usprawiedliwiony, bo siedzę w tym od wielu lat i parę podobnych tekstów już popełniłem. A poza tym na nauczaniu i medycynie to każdy Polak się zna.

Nie mam jasnego poglądu na proponowaną przez min. Kudrycką reformę. Wielu jej fragmentów po prostu nie rozumiem, realizację innych uważam za szkodliwą, a generalnie mam wątpliwości co do jej odbioru w środowisku akademickim (poza tym, że jest rewolucyjna). Wśród licznych wypowiedzi na temat obecnej kondycji polskiej nauki i szkolnictwa wyższego najbardziej „całościowe” wydają mi się propozycje prof. Jajszczyka i prof. Kalisza. Są bardzo podobne, główne różnice dostrzegłem w uzasadnieniach i tym, że prof. Kalisz proponuje pewne kryteria ilościowe. Wydaje mi się, że „na teraz”, do gaszenia pożaru, trudno coś do tych propozycji dodać, ale – jeśli ja je właściwie rozumiem – mogą one wspierać niektóre istniejące dziś iluzje.


Ja pozwolę sobie tylko na następujące uwagi:

  • prof. Jajszczyk pisze o bezsensowności wybierania władz uczelni. Nie mając pretensji do kompletności zarzutów pozwolę sobie wrzucić jeszcze jeden kamyk do tego ogródka; pragnę zapytać, gdzie jeszcze przełożony konkuruje z podwładnym o te same dobra? W jaki sposób ma być zainteresowany w sukcesie tego podwładnego, skoro będzie on jego osobistą porażką? A dokładnie taką sytuację mamy w uczelniach, gdzie aktywny naukowo rektor czy dziekan ubiega się o te same granty i stara się zmaksymalizować te same wskaźniki (np. wskaźnik Hirscha). Czy mam uwierzyć, że wszyscy naukowcy to altruiści, co to dobro podwładnych nad swoje osobiste przedkładają? Jeśli nie, to coś tu nie gra. Można znaleźć jeszcze parę innych, równie fajnych, konsekwencji obecnego modelu zarządzania uczelniami, ale szkoda chyba czasu, bo znacznie większym osiągnięciem byłoby podanie zalet tego systemu. W moim odczuciu bez zmiany tego modelu nic się nie uda, bo za lat parę wszystko znów wróci „do normy”.


  • Zniesienie habilitacji jest tematem numer jeden sporów wokół reformy i budzi znacznie więcej emocji niż na to zasługuje. Po pierwsze to habilitacja tak naprawdę nikomu chyba nie przeszkadza. Przeszkadzają związane z nią tzw. wymogi (por. niżej). W sprawie ewentualnego zniesienia habilitacji i tytułu profesora miałem bardzo mieszane odczucia. Główne moje zastrzeżenia nie polegały jednak na obawach, że oto zniesienie habilitacji umożliwi awans przeróżnym miernotom, bo ja znam kilka przypadków miernot utytułowanych, a podejrzewam, że i inni dyskutanci nie byliby w tym zakresie dużo ode mnie gorsi. Habilitacja, przynajmniej w obecnym wydaniu, jako strażnik „wysokiego poziomu” raczej się nie sprawdza. Ja do obecnej habilitacji mam właściwie dwa zastrzeżenia:
    a) nie widać żadnego związku między posiadaniem habilitacji, a „jakością” (piszę to w cudzysłowie, bo pojęcia nie mam jak toto mierzyć) dydaktyki. Pisał o tym kiedyś prof. L. Pacholski (ten z Wrocławia), ale potem chyba przestał. Nie ma więc habilitacja wielkiej (jeśli ma jakąkolwiek) wartości dydaktycznej. Nie widać też jej „wartości organizacyjnej” i paru innych wartości, które tak chętnie się jej dziś przypisuje. Nie warto się tu licytować, można jednak wspomnieć, że bywa, iż mówi się o pewnym specjalnym „etosie naukowca”, sugerując w ten sposób również etyczno-moralną wartość habilitacji, bo tak to jakoś wyszło, że naukowiec, to tylko „samodzielny”, czyli na pewno habilitowany. Z moich doświadczeń wynika, że i ta wartość bywa iluzoryczna.


b) wprowadzanie jakiejkolwiek klasyfikacji (w sensie podziału) ma sens tylko wtedy, gdy istnieje
metoda pozwalająca o dwóch przedmiotach (tu ludziach) rozstrzygnąć, czy należą do tej samej klasy tego podziału, czy też nie. Ja tej metody nie widzę. Jeśli ktoś wie jak porównać np. Kocha i Pasteura, to ja chętnie posłucham. Jeszcze lepiej biologa molekularnego (nie wiem czym się zajmuje, ale takie określenie słyszałem) z historykiem. Myślę, że oboje dobrze się ubawimy.



Do zniesienia habilitacji (jeśli ja to dobrze rozumiem, a pewien tego nie jestem) mam, niestety, również trochę zastrzeżeń.

  1. Jeśli habilitacja ma być tylko kolejnym (nie najwyższym, bo jest jeszcze tytularny profesor) stopniem w tzw naukowym rozwoju, to ja nie bardzo wiem dlaczego znosić akurat habilitację, a nie wszystkie stopnie i tytuły. Zatrzymanie się na doktoracie miałoby sens pewnej inicjacji, podobnie jak różne szamańskie sprawdziany-obrzędy w kulturach nazywanych przez nas (warto pomyśleć, czy słusznie) prymitywnymi. Aby było jasne; ja widzę głęboki psychologiczny sens takiej inicjacji, ale jest to wartość jak najbardziej osobnicza, a jej znaczenie społeczne jest – choć ważne – tylko pośrednie. I inicjacja powinna być, oczywiście, jedyna, więc albo doktorat, albo habilitacja, albo tytuł profesora, ale nie żadne dwie, nie mówiąc już o wszystkich razem. Nie wiem dlaczego (być może dlatego, że za mało czytam) nigdzie się tego nie doczytałem. To zastrzeżenie jest raczej etycznej natury; wydaje mi się, że trzeba po prostu jasno powiedzieć dlaczego utrzymuje się doktorat.


  1. Nie ma chyba dobrego pomysłu jak rozwiązać problem ludzi, którzy dziś habilitację mają. Awantura, jaka wokół problemu powstała jest dla wielu (myślę, że dla większości) bardzo krzywdząca. Pojęcia nie mam jak to się stało, ale wytworzono sytuację, w której każdy człowiek z habilitacją może być posądzany o jakieś szwindle związane z jej uzyskaniem. Niemałą, jeśli nie główną, rolę odgrywa tu tajność tzw. dorobku naukowego, szczególnie w naukach humanistycznych i społecznych. Ja byłem – również z przyczyn jak najbardziej osobistych - gorącym zwolennikiem całkowitego ujawnienia wszystkiego, co ludzie napisali. Dziś nie bardzo wierzę, że cena tego odtajnienia będzie na tyle atrakcyjna, że będziemy – jako społeczeństwo – skłonni ją zapłacić. Sztaudynger napisał: „Gdy prawo idzie przed siłą, boję się, by w łeb nie dostało z tyłu”. Nie jest to chyba takie mało ważne, bo zdaje się, że min. Kudrycka w Lublinie stwierdziła, że wszystkie dotychczasowe uprawnienia wszystkich naukowców habilitowanych mają zostać zachowane. Wydaje mi się, że lepiej byłoby spróbować jakoś wyłuskać, te „habilitacje dla habilitacji” i potraktować je jako publikacje przeciętne, a te lepsze zrównać np. z książkami. Można np. zażądać, by w tym celu praca habilitacyjna była co najmniej raz (dwa to chyba nie wypada?) cytowana. Dobre i tak dobrymi zostaną. Ale nie jestem pewien czy to dobry pomysł, bo Sztaudynger był obserwatorem znakomitym.


Całkowicie popieram postulat „mobilności” ludzi zajmujących się nauką; „podróże” rzeczywiście kształcą. I tu – patrząc perspektywicznie - koniec pozytywów. Co do reszty propozycji, to wydaje mi się, że będąc bardzo sensownymi „na teraz” są równocześnie fatalne dla przyszłego rozwoju.


Zastrzeżenia i obawy


Wysoki poziom

Mówienie o „wysokim poziomie”, „rankingach uczelni” itp. powiela właściwie wszystkie zastrzeżenia podnoszone dziś w stosunku do habilitacji; tyle tylko, że na „wyższym”, bo dotyczącym nie pojedynczych ludzi, ale uczelni poziomie. Nie wiem dlaczego miałbym uznawać, że ocena jednego wysokiego gremium (np. Europejskiej Komisji Edukacji – jeśli taka jest) jest bardziej obiektywna niż ocena inne grupy uczonych (np. rady wydziału nauk wszelakich uniwersytetu w Woli Umbowej). Tego po prostu mierzyć się nie da i obawiam się, że największy nawet reformator żadnych sensownych kryteriów ustalić tu nie potrafi. A posługiwanie się takimi niedookreślonymi pojęciami prowadzić może do podobnych skutków, co walka o szczęście całej ludzkości. My przerabialiśmy to na lekcjach przedmiotu pt. real-socjalizm, ale byli i tacy co mieli to na lekcjach komunizmu (np. w Kambodży). Dorośli być może pamiętają czym się to skończyło.

Pod hasłem „wysokiego poziomu” można nie tylko naukę rozwijać, ale również bardzo skutecznie hamować, bo to przełożony będzie zawsze decydował, jaki poziom jest „wysoki” i jak zechce, to wywali zdolnego podwładnego właśnie dlatego, że ma on inne zdanie na temat tego co jest a co nie jest poziomem „wysokim”. Ponadto, wszelkie znane mi sensowne takie oceny („wysokiego poziomu”) opierają się o jakieś wybitne osiągnięcia w zamierzchłej, jak na współczesne tempo życia, przeszłości i są wyrazem nadziei, że da się ten stan przedłużyć w przyszłość. I chodzi tu nie tyle o jakąś „bezpośrednią” wartość wyniku, ale o jego praktyczne zastosowanie. W przypadku uczelni mówi się o tym jak zarabiają jej absolwenci, czyli – pośrednio – ile ta uczelnia społeczeństwu dała. Dziś ma to sens, bo gołym okiem widać, że „tamtym” te zastosowania jakoś lepiej niż nam wychodziły, ale w przyszłości można ten „układ odniesienia” utracić. Problem polega na tym, że nieokreśloność przyszłej wartości tego wysokiego poziomu („odkryć nie da się zaplanować” – to prof. Żylicz?) powoduje, że jako atraktor jest on (poziom wysoki) kiepski i nie wiadomo do czego mamy dążyć. No i dalej nie wiem jak porównywać wysoki poziom molekularnego biologa z takimż poziomem historyka. A płacić chcemy, zdaje się, nie za specjalność, ale za „poziom” właśnie.


Konkurencja

Nie bardzo wierzę w motywującą rolę konkurencji w jakiejkolwiek dziedzinie wymagającej kreatywności poznawczej (nie myślę tu o zastosowaniach nauki w inżynierii, np. fizyki w budowie samochodów). Ta kreatywność to rodzaj zabawy, gry z naturą, a konkurencja weksluje to na grę między ludźmi ze wszystkimi tego konsekwencjami. W szczególności przekładalnością rezultatu gry na wymierny w pieniądzu zysk. Tu po prostu opłaci się, podobnie jak w działalności gospodarczej, oszukiwać, a kontrolowanie uczciwości naukowców jest o parę klas trudniejsze niż najbardziej nawet wycwanionych maklerów giełdowych. A w dziedzinie „kreatywności ekonomicznej” mamy znacznie lepszą opinię niż uznawani tu za matołów Skandynawowie czy Anglicy. Na teraz jednak konkurencję można potraktować jako rodzaj bodźca mogącego „ruszyć z posad bryłę nauki naszej”. I taki widzę jej sens. Ale mam nadzieję, że kiedyś wrócimy do zabawy. Nadzieja ta jest jednak słaba, bo opiera się a wierze w Człowieka, a na tym nikt jeszcze dobrze nie wyszedł.


Model kariery

Mówienie o jakiejkolwiek „karierze”, „ścieżkach awansu” czy innych schematach zabawy w naukę doprowadzi wcześniej czy później do tworzenia skrótów. I nie jest ważne czy omijać będziemy habilitację, a maszerować drogą wyznaczoną np. przez ilość publikacji czy cytowań czy wymyślimy inaczej oznakowane trasy. Kreatywny naukowiec potrafi każdą drogę skrócić i zejście z oznakowanego punktami szlaku na dziką ścieżkę przekrętów nie sprawi mu kłopotu. Dziś jednak znaki stawiać trzeba naprawdę duże i czytelne, a chodzących na skróty wypraszać z parku nauki. Ale ja wierzę ... . itd., itp., itd..

I jeszcze jedno; obawiam się, że wytyczanie takich ścieżek spowoduje wzrost roli przewodników, którzy próbować będą młodego człowieka za rączkę prowadzić, bo to oni decydować będą o tym, czy jakieś warunki zostały spełnione czy nie. Ja myślę, że karierę powinno się robić tam, gdzie da się jakiś wzrost pomierzyć, a postulat mierzalności kreatywności jest trochę niepoważny. W nauce bardziej sensowne wydają mi się układy jaknajmniej sformalizowane, a konkurencja sensowna – jeśli w ogóle – na poziomie zespołów, nie pojedynczych ludzi.


Bezdyskusyjne płatne studia.

Studia są, oczywiście, jak wszystko inne, płatne. I tu całkowicie zgadzam się z prof. Jajszczykiem.. Rzecz w tym, aby informacja o tym dotarła do tych, którzy studia finansują, czyli podatników. Wbrew pozorom nie jest to wcale proste, bo mają oni na ogół dzieci i wydaje im się, że do edukacji ich pociech dopłaca jakieś mityczne PAŃSTWO, a oni na tym tylko zyskują.

Istnienie szkół prywatnych poczyniło w tym myśleniu pewien wyłom, ale nie jest on znaczący. Myślę, że jest to zadanie dla polityków, ale tam nawet odważnych trochę brakuje, a samobójców to w ogóle nie widać. Wydaje mi się, że dobrym rozwiązaniem łagodnego przejścia do płatnej edukacji byłby bon edukacyjny, ale tak skonstruowany, by dobry student mógł na nim zarobić.

Widziałbym to tak. Bon uprawnia do zapłaty za przygotowanie do precyzyjnie określonego zewnętrznego (lista punktów egzaminacyjnych jest ustalona centralnie) egzaminu. Bon ma wartość zależną od kierunku studiów i pokrywa tylko część kosztów edukacji. Za resztę student płaci z własnej kieszeni (może np. wziąć kredyt). Uczelnia, czy inna instytucja pomagająca studentowi opanować (dobrze określoną!) wiedzę, pobiera od studenta opłatę i nie interesuje jej pochodzenie tej forsy. Student sam ustala kolejność i terminy zdawania egzaminów. Może też na bonie zarobić, kupując tylko tę wiedzę, której sam nie mógłby przyswoić, bo nie obchodzi nas jak człowiek wiedzę posiadł, a tylko to czy mu się to udało. Niewykorzystaną część bonu dostawałby – jako swój własny nauczyciel - w gotówce po zdanym egzaminie. Oddzielamy przy okazji nauczanie od oceniania i – ustawiając nauczyciela po tej samej stronie egzaminu co studenta - eliminujemy wiele niepotrzebnych konfliktów (i rozterek nauczyciela – egzaminatora!).

Poziom tak rozumianych „studiów” nie byłby wysoki, preferowałby pewnie wiedzę werbalną, ale wiadomo byłoby za co się płaci, a pracodawca wiedziałby w miarę dobrze czego od absolwenta oczekiwać. I to mogłyby robić uczelnie „nieflagowe”. Umiejętności bycia kreatywnym kształcić się ten sposób, niestety, nie da. Można co najwyżej zaproponować studentowi kontakt z jakimś guru, który powinien studentem nie tyle sterować, co raczej - poprzez wspólną pracę - mieć wgląd w kształtowanie się jego własnej kreatywności. To byłoby zadaniem uczelni „flagowych”. I ten wyraźny podział edukacji na „odtwórczą” i kształcącą kreatywność jest chyba dobrą granicą stosowalności bonu; byłby on użyteczny tylko w tej pierwszej, drugą trzeba finansować tradycyjnie ponosząc takie samo jak w finansowaniu nauki ryzyko.


Mierzmy zamiary na siły.

Ja chciałbym wiedzieć, komu mianowicie jest ten mityczny „wysoki poziom” studiów potrzebny. Od kilku lat słychać lamenty władz różnych uczelni, że kiepskich absolwentów szkół średnich na dobrych inżynierów przerobić się nie da. Że kandydatom na studentów brak jest wiedzy elementarnej. Ze młodzież wybiera kierunki „łatwe” (mnie się wydaje, że poważnie potraktowane kierunki „humanistyczne” są o parę klas trudniejsze niż „ścisłe”, bo np. wykrywanie prawidłowości – ale nie opisów, które wykonać może sekretarka uczonego – procesów społecznych czy ekonomicznych jest znacznie trudniejsze niż w naukach przyrodniczych). Itd., itp., itd. ... .

Czy reformatorzy naprawdę wierzą, że znajdą np. 500 tys. chętnych do studiowania w uczelniach o „wysokim poziomie” (i równie wysokich wymaganiach egzaminacyjnych)? Jeśli nie, to może warto pomyśleć o tym jak poziom ten poprzez obniżenie, a nie podwyższenie urealnić. Myślę tu, oczywiście o kształceniu masowym, a nie o elitarnych uczelniach (może lepiej kierunkach?) „flagowych”.

A może chcą wrócić do sytuacji, gdzie w uczelniach wyższych kształciło się ok. 10-20% tej co dziś ilości młodzieży? Zabierając dzisiejszym, nawet (a może przede wszystkim) tym kiepskim abiturientom, choćby i iluzoryczną, nadzieję na społeczny awans trzeba im coś w zamian dać. Propozycji nie widać. A z tym poziomem to tak prosto nie jest.

Warunkiem sensownego studiowania jest jakaś motywacja. Najlepiej, aby była to ciekawość świata, a to jest cecha osobnicza, by nie powiedzieć „genetyczna”, której wykształcić się nie da. Można ją pewnie jakoś „podciągnąć”, ale nie wytworzyć. I na pewno – być może z nielicznymi wyjątkami – nie na studiach.

Nie wiem też czy nie jest to bardziej wychowanie, niż nauczanie, bo trzeba wygenerować taką przestrzeń preferencji, w której książka czy dobra sztuka ma wartość wyższą niż np. picie piwa. Kto miałby to dziś robić? Rodzina jest często niewydolna, a szkoła nastawiona głównie na nauczanie. Może od tego warto by zacząć? Drugą dobrą motywacją jest jakiś rodzaj biedy i perspektywa zmiany tego stanu rzeczy poprzez ciężką pracę. To się wielu krajom udało. Nam też, bo np. po roku 1989, po przejściowym szoku gospodarka rozkwitła. Chińczycy, czy ogólniej, Azjaci odreagowywali swoja biedę jeszcze lepiej. I wielu dobrych naukowców amerykańskich ma azjatyckie nazwiska (i korzenie!). No to może zrobić w Polsce PRL-bis, a potem rewolucję kulturalną? Ci co przeżyją na pewno będą dobrymi studentami.

nfa.pl

© 2007 NFA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
0.03 | powered by jPORTAL 2