Strona główna    Kontakt z Redakcją NFA    Logowanie  
Szukaj:

Menu główne
Aktualności:
Gorący temat
NFA w mediach
NFA w opiniach
Jak wspierać NFA
Informacje

Linki

Rekomenduj nas
Redakcja
Artykuły
Nowości
Europejska Karta     Naukowca
Patologie środowiska     akademickiego
Oszustwa naukowców
Mobbing w środowisku     akademickim
Etyka w nauce i edukacji
Debata nad Ustawą o     Szkolnictwie Wyższym
Perspektywy nauki i     szkolnictwa wyższego
Czarna Księga     Komunizmu w Nauce i     Edukacji

Wszystkie kategorie
Inne
Reforma Kudryckiej
Postulaty NFA
Reformy systemu nauki
WHISTLEBLOWING
NFA jako WATCHDOG
NFA jako Think tank
Granty European Research Council
Programy,projekty
Kij w mrowisko
Kariera naukowa
Finanse a nauka
Sprawy studentów
Jakość kształcenia
Społeczeństwo wiedzy
Tytułologia stosowana
Cytaty, humor
Listy
Varia
Czytelnia
Lustracja w nauce i edukacji
Bibliografia NFA - chronologicznie
Subskrypcja
Informacje o nowościach na twój e-mail!
Wpisz swój e-mail i naciśnij ENTER.

Najczęściej czytane
Stanowisko NIEZAL...
Tajne teczki UJ, ...
Mobbing uczelniany
Amerykańska konku...
O nauce instytucj...
Powracająca fala ...
Inna prawda o ucz...
Urodzaj na Akadem...
Darmowy program a...
Jasełka akademick...
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
Strefa NFA
Statystyki

użytkowników: 0
gości na stronie: 12


Polecamy

NFA na Facebook'u

Ranking Światowych Uczelni 2009







Artykuły > Reformy systemu nauki i edukacji > Ile jeszcze reform wytrzyma nasza nauka?
 

Waldemar Korczyński

Ile jeszcze reform wytrzyma nasza nauka?

Zacząłem kiedyś, tak gdzieś koło marca, kwietnia spisywać moje uwagi do strategii dla nauki i szkolnictwa wyższego prezentowanych przez MNiSZW. W pierwszej wersji wyszło mi tego chyba ze dwadzieścia stron, ale potem mi przeszło. Uznałem, że to za dużo i że trzeba by sporo popracować nad skróceniem, a wiadomo przecież, że i tak to oleją. Teraz jednak dyskusja w NFA się ożywiła, więc wrzucam mój stary kamyk do odnawianego ogródka. Doszedłem do wniosku, że zamiast przerabiać tekst i skracać go „równomiernie” bardziej sensownie będzie wybrać kilka punktów, które wydają się być w jakimś sensie typowe dla moich poglądów. Niżej to co z tego skracania wyszło.

A. Ogólne uwagi o roli strategii dla SW w Polsce.

  1. Rozumiem, że strategia potrzebna jest do określenia granic autonomii uczelni oraz sposobów ich finansowania. Na tym poziomie ogólności ani jednego, ani drugiego jasno określić się nie da, więc potrzebne będą jakieś dodatkowe „akty wykonawcze”. Czy Autorzy nie obawiają się, że dyskusja wokół nich i naciski uczelni „nieflagowych” wypaczą niektóre założenia proponowanej strategii?

  2. Wspomniane wyżej „akty wykonawcze” wygenerują zapewne jakieś „dobrze określone” i „mierzalne” kryteria formalne np. punktowe. Czy na pewno nie dojdzie do „przeregulowania” systemu? Zaowocuje to wypracowaniem przez uczelnie, ich jednostki i pracowników strategii pokonywania stosownych barier bez wnoszenia istotnego wkładu w naukę i/lub dydaktykę? Dziś mamy np. znakomicie zdefiniowane minima kadrowe i dobrze określoną ścieżkę awansu. Jedno i drugie utrwalono niedawno nowelizacją ustawy o SW. Efektów nie widać; wygląda nawet na to, że jest gorzej. Skąd oczekiwania, iż tym razem będzie inaczej?

  3. Jeśli dobrze strategię zrozumiałem, to jej postanowienia wprowadzać mają w życie ludzie, którzy byli beneficjantami obecnego systemu. Skąd przekonanie (bo pogląd tu nie wystarcza), że będą działać przeciw własnym interesom finansowym? Rozumiem, oczywiście, że uczeni tej miary chałturzyli do tej pory z musu i uzyskane np. na piątym etacie lub „dobrze rozliczonym” grancie pieniądze traktowali z najwyższym obrzydzeniem, ale nie jestem już pewien czy nie zapomnieli, że uprawianie tzw. nauki polega m.in. na dyskusji i uzyskiwaniu tzw. wyników (nie mylić z publikacjami!). W strategii nie zauważyłem żadnych odniesień do tego jej aspektu. A chętnie dowiedziałbym się jak przekonać człowieka, który zarabiał np. 15 tys. do tego, że lepiej będzie gdy zarobi np. 7 (siedem). Równie chętnie usłyszałbym jak człowiek, który przez kilka(naście) ostatnich lat olewał robienie nauki na rzecz robienia forsy będzie kierował zespołem ludzi robiących naukę/(normalną dydaktykę) wedle nowej „strategii”.

B. Uwagi do analizy SWAP. Generalnie mam wrażenie, że oceny kondycji SW znacznie odbiegają od deklarowanych wartości (celów). Niżej kilka z wielu przykładów.

  1. Za słabości (wady) uznano m.in. wszystko, co sprzyjałoby autentycznej autonomii uczelni, która deklarowana jest jako jeden z tzw. celów. Chodzi tu m.in. o „niedostateczne instrumenty do realizacji polityki państwa ...”, „brak strategicznego zarządzania na poziomie sytemu”, „nieklarowny (chyba w sensie nieczytelny dla zwierzchnost’i lub niejednolity) ład ...” oraz niektóre aspekty oceny, które dotyczą jakościowych stron działalności naukowej i dydaktycznej, m.in. „niska produktywność naukowa ...”. Boję się, że np. „dostateczne instrumenty do realizacji polityki państwa ...” i „istnienie strategicznego zarządzania na poziomie sytemu” doprowadzi do znacznego ograniczenia autonomii uczelni, które „klarowny ład ...” rozumieć będą jak kolejny wymóg formalny, który – dla świętego spokoju – trzeba jakoś obejść, jak dziś obchodzi się np. minima kadrowe. Zwiększenie produktywności naukowej zaowocuje pewnie postępem w dziedzinie sprawozdawczości i dopasowywania pisanych prac do gustów ewentualnych recenzentów. Być może również rozwojem tzw. inwentyki, która jak dotąd największy sukces odniosła w sztuce Duerrenmatta („Fizycy”). W moim odczuciu to jest najpoważniejsza wada tej oceny, bo sugeruje możliwość przełożenia mierzalnej (np. ilością i „rangą” publikacji) oceny ilościowej na niemierzalną ocenę jakościowa. W ocenie „punktowej” uczciwie potraktowany Einstein czy np. Grassmann przepadłby w większości konkursów na stanowisko profesora w „dobrej” uczelni. Rozumiem, że jakoś trzeba pieniądze na naukę dzielić. Rozumiem też trudności z wyartykułowaniem dobrego sformułowania, ale to wydaje się być wyjątkowo nieodpowiednie.

  2. Za „mocne strony” (zalety) uznano m.in. „wysoki stopień scholaryzacji” i „postępy we wdrażaniu Procesu Bolońskiego”. Jak pogodzić deklarowany w strategii wysoki (i chyba wyrównany, por. rola akredytacji) poziom nauczania z gaussowskim (chyba, jeśli się mylę proszę poprawić) rozkładem uzdolnień? Jakie mianowicie wdrożenia procesu bolońskiego są zaletami naszego systemu i dlaczego? Obawiam się, że są to ogólniki, które mogłyby by napisane o każdym z krajów UE. Warto też zauważyć, że pracodawcy nie stoją w kolejkach po produkty tego „wysokiego stopnia scholaryzacji”.

  3. Nie pojmuję dlaczego „wysoki prestiż zawodu profesora” uznano za zaletę. Wiadomo od zawsze, że prestiż taki prowadzi do utraty przez cieszącą się prestiżem grupę („elitę”) zdolności samooczyszczania i w konsekwencji do sytuacji, gdzie prestiż ten staje się ochroną zwyczajnych przekrętów. O nadużyciach będącej konsekwencją prestiżu (a w Polsce, w tym konkretnym przypadku, wyartykułowanej w postaci prawa) władzy pisało mnóstwo, również tych cieszących się prestiżem, osób. Ostatnio, kolejny już raz, Philipe Zimbardo w swej nowej książce. Skąd wiadomo, że nasi profesorowie są na „Efekt Lucyfera” odporni? Bo jeśli nie są, to jest to ewidentna wada, nie zaleta tego, rzeczywiście u nas obecnego, prestiżu.

  4. Nie wiadomo też dlaczego wadą miałoby być „obniżenie poziomu i rangi stopni naukowych”. Kto i w jaki mianowicie sposób ów mityczny poziom pomierzył? W każdym zawodzie istnieją jednostki lepsze i gorsze. To jest naturalne, a „poziom” regulowany jest normalnym odpływem gorzej opłacanych i nie widzących w tym zawodzie szans osób „gorszych” do innych zawodów, gdzie ich szanse awansu są lepsze. Ta ocena ma chyba w podtekście fałszywe założenie, że ludzie utytułowani automatycznie tworzą jakaś elitę. Sądząc po zachowaniach w okresach kryzysowych (np. rewolucji lub zmian ustrojowych), to w sferze moralnej jest to ewidentna bzdura. Ludzie nauki w każdym systemie są bardzo zależni od aktualnej władzy i nadawanie im jakiejkolwiek „rangi moralnej” jest nieporozumieniem. A stratyfikacja ze względu na osiągnięcia zawodowe może polegać wyłącznie na swobodnym, niewymuszonym przez jakiekolwiek prawo, uznaniu w środowisku. Uznanie to nie jest ani stabilne, ani mierzalne, ale wygenerowane w ten sposób autorytety są w jakimś sensie (bardziej) rzeczywiste.

  5. Być może nie zrozumiałem zarzutu pt. „lokalny zasięg wyników w dziedzinach niewidocznych poza krajem”. Nie wiem jak w dziedzinie niewidocznej poza krajem (czyli lokalnej) uzyskać można zasięg „nielokalny”. Jak może uzyskać taki wynik np. historyk zajmujący się standardowym opisem specyficznego dla konkretnego regionu rozwoju przemysłu bazującego na występujących tylko w tym regionie surowcach? Nie bardzo nawet wiadomo jak odróżnić go od dziennikarza. Być może sensownym byłoby przedefiniowanie wyników naukowych np. żądaniem, by praca naukowa polegała na wykazaniu pewnej prawidłowości. Zarzut lokalności byłby wtedy bezprzedmiotowy, bo każda prawidłowość ma ograniczony zasięg. Takie rozwiązanie eliminowałoby jednak sporą cześć prac naukowych, więc nie wydaje się być realnym (por. np. ochrona praw nabytych). Jeśli to tylko nieścisłość sformułowania, to warto byłoby ja usunąć.

C. Przy drugim czytaniu projektów przyszło mi jeszcze do głowy kilka innych uwag.

  1. Mam zasadnicze zastrzeżenia co do sensowności dwóch ostatnich celów, tj. efektywności wykorzystania zasobów i przejrzystości funkcjonowania uczelni. W moim odczuciu każda próba centralnej, strategicznej, czy jak to jeszcze nazwiemy regulacji tych dziedzin doprowadzi do znacznego ograniczenia autonomii uczelni. Z pewnym wyjątkiem. W moim odczuciu każdy z pracowników naukowych winien udostępnić w Internecie teksty wszystkich prac, które były podstawą otrzymania stopni lub tytułów naukowych wraz z imiennymi recenzjami tych prac. Sytuacja jaką mamy obecnie kompromituje system. Przypadki „dziwnych” doktoratów i habilitacji w niektórych dziedzinach przestają być wyjątkiem i zaczynają mieć charakter masowy. Nie rozumiem dlaczego przywiązanie środowiska akademickiego do habilitacji ma być powodem do czegokolwiek, jeżeli nie jest ono oparte o żadne inne kryteria wartości tej habilitacji. Ten ukłon w stronę tradycji jest bardzo kosztowny i nie wiem czy nas na to stać. Jeśli istnieją jakieś inne powody utrzymania obecnej roli habilitacji, to warto byłoby je upublicznić, bo niejasność w tym zakresie budzi szereg zastrzeżeń i niepotrzebnie bulwersuje środowisko akademickie.

  2. Bardzo sensowny wydaje się być cel pod tytułem Różnorodność ... Warunkiem jego realizacji jest jednak właśnie zminimalizowanie wpływu organów centralnych i możliwie duża „deregulacja” prawna. W tym kontekście podziały proponowane jako trójstopniowy system studiów, kursy wyrównawcze, studia w trybie przedłużonym, itp. wydają się być niepotrzebnym dysonansem. Podziały te zastąpić można proponowanym prowadzeniem programów dyplomowych, co byłoby i tańsze i prostsze. Być może warto by tu rozważać możliwość programów „badawczych” również dla studentów „początkujących”.

  3. Proponowane tu jako programy dyplomowe (mam nadzieję, że dobrze to zrozumiałem) m.in. studia zawodowe można by połączyć z jakąś centralną weryfikacją umiejętności zawodowych podobnie jak ma to dziś miejsce w medycynie czy wprowadzonych niedawno egzaminów do niektórych zawodów prawniczych. Wydaje się, że w tym akurat przypadku zapewnienie jednolitych dobrze określonych – niekoniecznie wysokich, ale właśnie dobrze określonych – wymagań jest ważniejsze niż różnorodność. Chodzi o to, by dyplom lekarza, inżyniera czy nauczyciela stanowił w miarę jednoznaczną informację o kwalifikacjach jego posiadacza. Podobnie jak prawo jazdy opisuje umiejętności kierowcy. Można by to osiągnąć poprzez wymóg by każdy absolwent takiego programu zawodowego zdał określoną ilość egzaminów państwowych (nie więcej niż trzy na dzisiejszy tzw. rok studiów). Egzaminy te pozwoliłyby na znacznie lepszą niż obecnie weryfikację wartości uczelni jako miejsca przygotowania do zawodu.

  4. Nie jest jasne wedle jakich kryteriów przebiegać ma akredytacja programów akademickich i badawczych. Jeśli kryteria te będą równie formalne jak dziś, to będzie to prawdopodobnie równie jak dziś skuteczne, to znaczy kolejny raz wyrzucimy pieniądze w błoto.

  5. Proponowany podział uczelni na typy wymusić może rozmaite niepożądane działania zmierzające do „podwyższenia typu”. Coś podobnego obserwowaliśmy kilka lat temu kiedy pod ostatnią ustawą uczelnie masowo awansowały zmieniając się np. z politechnik czy akademii w tzw. uniwersytety przymiotnikowe. Z drugiej strony trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek precyzyjne kryteria podziału uczelni. Gdyby podział taki był, to musiałby pewnym typom uczelni zakazać prowadzenia jakiejś działalności np. działalności naukowej w uczelniach dydaktycznych co byłoby sprzeczne z konstytucją.

  6. Umocnienie i powiązanie systemów akredytacji kształcenia i ewaluacji badań nie tylko ograniczy autonomię uczelni, ale również dynamikę rozwoju badań, Nie widać zresztą żadnych sensownych kryteriów którymi kierować by się miały wykonujące zadanie akredytacji i ewaluacji instytucje. To po prostu kolejny przejaw biurokratycznych ciągot części środowiska akademickiego

  7. Zupełnie niezrozumiały jest cel określony jako otwartość na otoczenie społeczne i gospodarcze. Wymienione trzy punkty mają wprawdzie zasadnicze znaczenie dla funkcjonowania uczelni, ale poza być może trzecim (pobudzenie aktywności i wrażliwości) winny być realizowane poza systemem szkolnictwa wyższego. Tzw. partnerstwo uczelni z przedsiębiorstwami i pracodawcami nie może być wymuszane ani nawet stymulowane jakimikolwiek przepisami prawnymi. Wszelkie regulacje w tym zakresie doprowadzą prędzej czy później do nadużyć. Po obu stronach wypaczą ideę owego partnerstwa. Być może przydałby się tu raczej przepisy chroniące system finansowy państwa przed nadużyciami. Warto tu również zwrócić uwagę na rozmaite nadużycia polegające na wykorzystaniu autorytetu nauki do promowania działalności komercyjnej. Dobry opis takich nadużyć można znaleźć np. w książce Sheldona Krimskiego „Nauka skorumpowana”.

  8. Pomoc materialna – również bezzwrotna dla studentów byłaby pewnie lepiej dzielona na poziomie organów samorządowych mających wgląd w rzeczywiste sytuacje studenta. Obciążanie uczelni tego typu działalnością skomplikuje tylko niepotrzebnie jej strukturę i obciąży ją finansowo kosztami podziału stypendiów, badania ich zasadności, itp.. Ten punkt wymagałby jednak skorelowania z istniejącymi systemami stypendialnymi w innych krajach UE, bo jego realizacja mógłby powodować znaczną asymetrię możliwości kształcenia studentów polskich i zagranicznych. Aby to wyrównać trzeba by stworzyć centralny system finansowania studentów zagranicznych w Polsce.

  9. Bardzo dobry jest cały punkt dotyczący mobilności kadry. Rozumiem, że jest to rozwiązanie czasowe, które po osiągnięciu wytyczonych celów ulegnie likwidacji lub znacznej modyfikacji. Na dziś jest to rzeczywiście jeden z celów priorytetowych, których osiągnięcie pozwoli uzyskać szanse na wyjście z zaściankowego dołka.

  10. Wydaje mi się, że rozwiązania proponowane w punkcie konkurencja między uczelniami w obecnej sytuacji obarczone są wadą braku istnienia kryteriów podziału środków finansowych. Nie wiem jak można to zrobić w przypadku badań naukowych. Być może trzeba by tu do istniejących kryteriów bibliometrycznych dopisać jakieś kryteria merytoryczne np. w postaci oceny uzyskanych wyników naukowych, nawet jeśli nie zostały one dobrze udokumentowane publikacjami. Wydaje mi się również, że można spróbować przenieść na uczelnie część ponoszonego dziś przez państwo ryzyka niepowodzenia prowadzonej działalności naukowej. Mogłoby to polegać np. na umożliwianiu kredytowania niektórych badań, których wyniki byłby później „odkupywane” przez stosowne instytucje. Takie rozwiązanie mogłoby zwiększyć odpowiedzialność uczelni w planowaniu badań naukowych i zmniejszyć marnotrawstwo przewidzianych na ten cel środków. Trochę dziwnie brzmi propozycja konkurowania jakością studentów na podstawie informacji o ofertach konkursowych, przyznanych kontraktach akredytacyjnych, itp. Jeśli potraktujemy studenta jako „wyprodukowany” przez uczelnię towar, to weryfikacją jego jakości winny się zająć instytucje podobne do tych, które badają jakość innych towarów na zlecenia organizacji konsumenckich. Żądanie weryfikacji procesu produkcyjnego (a tak należy rozumieć akredytację) mają sens wyłącznie w przypadku niebezpieczeństwa wyrządzenia znacznych szkód przez użycie niewłaściwych procedur lub surowców np. w produkcji artykułów spożywczych. W innych przypadkach kontrolę jakości wyrobów wykonują instytucje przeprowadzające specjalistyczne próby (mogłyby to być np. wspomniane wyżej centralne egzaminy) użyteczności. Nie rozumiem jak działać miałby mechanizm konkurencji w zakresie dopasowania oferty kształcenia do potrzeb rynku pracy. W normalnej gospodarce rynkowej zakład produkujący towar niepotrzebny po prostu bankrutuje. Kłopot z uczelniami polega na tym, że wszystkie projekty ich finansowania zakładają dominującą rolę bezpośredniego finansowania przez państwo. Gdyby głównym źródłem finansowania uczelni, a przynajmniej wspomnianych programów kształcenia był bon edukacyjny, problem tej „konkurencji” w ogóle by się nie pojawił. W moim odczuciu jest to kolejna możliwość manipulowania rozmaitymi sondażami i reklamami w celu wyciągnięcia państwowego grosza. Tu jeszcze jedna uwaga. Gdyby dyplom licencjata czy inżyniera dawano po zdaniu wspomnianych wyżej egzaminów państwowych, to wymagania można by publikować w Internecie i każdy student mógłby samodzielnie swoja uczelnię „akredytować”. Sprawdziłby po prostu, czy potrafi wymaganiom tym sprostać, a przynajmniej czy i jak o nich na zajęciach mówiono.

  11. W punkcie efektywność wykorzystania zasobów...” przeraża podpunkt dotyczący usprawniania systemu zarządzania uczelniami publicznymi. Jeżeli rzeczywiście istnieje potrzeba podnoszenia poziomu zarządzania np. konieczności wdrożenia w tych uczelniach zintegrowanych systemów informatycznych na poziomie strategii dla całego szkolnictwa wyższego, to sytuacja w tych uczelniach jest tragiczna. W takiej sytuacji należałoby poszukać winnych, o czym strategia nie mówi.

  12. Bardzo dobry jest pomysł wprowadzenia semestru wakacyjnego, który mógłby być również ofertą dla osób, które z różnych przyczyn – chciałaby nawiązać kontakt z uczelnią, jej studentami lub pracownikami. W punkcie tym brakuje mi odniesienia do działalności powstających w wielu miejscach tzw. parków naukowo – technologicznych. W moim odczuciu mogłyby one odegrać istotną rolę w ograniczaniu dublowania niektórych badań lub zakupów aparatury. W mniejszych ośrodkach mogłoby się opłacać wspólne korzystanie poprzez kilka uczelni z zasobów takiego parku lub nawet zlecanie przeprowadzenia w nim części badań.

W moim odczuciu wszelkie tzw. strategie, plany, itp. w stosunku do nauki, to zwyczajna lipa. Do wielu punktów takich strategii bardzo dobrze odniósł się Paweł Wiejacz w swoich rozważaniach. Wydaje mi się że zamieszczone na końcu Jego tekstu porównania do ognia i do firmy transportowej są bardzo trafne.

Ja pozwolę sobie dołożyć tylko jedną uwagę. Mówi się często o zarządzaniu twardym i miękkim. Dwa skrajne przypadki stopnia zorganizowania jakiejś grupy społecznej to całkowita anarchia i skrajny totalitaryzm. We wspomnianej wyżej „twardości” zarządzania odpowiadały by im: w pierwszym przypadku (anarchii) całkowity brak zarządzania, w drugim zaś (totalitaryzmu) oparte o bezwzględne posłuszeństwo dowodzenie. W praktyce, ani jedno, ani drugie nie występuje w naturze. No to pomyślmy, gdzie która forma zarządzania jest bardziej użyteczna. Wiadomo, że we wszystkich sytuacjach gdzie potrzebna jest szybka decyzja i zdecydowane działanie, np. na klasycznie rozumianej wojnie, przy dobrze zlokalizowanym „froncie”, lepiej sprawdza się dowodzenie. Jednak nawet we współczesnych konfliktach, gdzie front taki nie istnieje (por. np. Irak czy Afganistan), nie mówiąc już o gospodarce znacznie lepsze efekty daje zarządzanie miękkie. Nb. warto zastanowić się jak by te wojny wyglądały gdyby, zdecentralizowana i „miękko” dowodzona Al – Kaida, dysponowała taką jak NATO techniką. Najgorsze jest chyba, podobnie jak mieszanie cywilizacji, bezmyślne łącznie obu stylów zarządzania. Jeden z moich kolegów mawiał, że kanalizacja jest dobra, gdy gówno płynie na dół, a woda do góry, zła gdy jest odwrotnie, a fatalna gdy gówno miesza się z wodą.

Dzięki wielu reformom, ustawom i innym pomysłom na zarządzanie nauką udało się nam osiągnąć ten trzeci stan. Kolejne strategie tylko go petryfikują. Podstawowy dylemat, to problem wspomniany wyżej w punkcie A3, tzn. pytanie o to gdzie istnieją w nauce ludzie działający wbrew swoim finansowym interesom. Wysoko cenię Pelermanna (to ten, który rozwiązał problem „sprowadzenia donata do pączka” i nie odebrał miliona dolarów nagrody), ale więcej takich przykładów nie znam. Jak ktoś zna, to niech poda.

Nauka wewnątrz nauki jest po prostu niereformowalna, a na pewno nie jest reformowalna przez swoją elitę (jak zresztą wiele dziedzin życia). Warto zwrócić uwagę na fakt, że przedstawiciele tej elity o radykalnych zmianach paradygmatu uprawiania nauki wypowiadają się nader rzadko. Prawdę mówiąc, jedyny przekaz jaki rzeczywiście do społeczeństwa dociera, to wrzask, że nie ma forsy. Warto też zauważyć niechęć naukowej elity do rozmowy z „dołami”.

Dobrym przykładem jest NFA, gdzie nader rzadko można przeczytać teksty prominentów naszej nauki. Mogę zrozumieć, że nie podoba im się czasami forma artykułów czy komentarzy. Normalnie jednak człowiek, któremu coś się zarzuca jakoś się do tego ustosunkowuje. Robi to zazwyczaj w miejscu, gdzie zarzuty te wyartykułowano. Ja potrafię wymienić, być może dwóch, trzech przedstawicieli elity, którzy jakoś się do prezentowanych w NFA poglądów odnosili.

Gdyby podnoszone tu zarzuty były rzeczywiście durne, to na ile ja znam świat polskiej nauki, ich autorzy zostaliby wyśmiani i zmiażdżeni masą dobrze uzasadnionych argumentów. Pewnie oskarżono by ich też o rozmaite pomówienia, czy podburzanie do jakichś wrednych wystąpień. Nic takiego się nie dzieje. Nie można przyjąć, że ta nasza naukowa elita jest tak zajęta nauką, że nie ma czasu na dyskusje z takimi jak my, bo efektów tej działalności naukowej świat raczej nie dostrzega lokując naszych uczonych w swoich rankingach na raczej dalszych pozycjach.

Prominentów naszej nauki, szczególnie nauk społecznych widuje się również często w mediach, więc czasu im raczej nie brakuje. Chyba nie „lansują” tam ani siebie ani – przynajmniej bardziej niż innych dziedzin – swojej specjalności naukowej, bo znane mi kodeksy etyczne tego nie pochwalają.

Te i podobne rozważania prowadzą do smutnego wniosku; albo my (frustraci i krytykanci z NFA i podobnych miejsc) mamy rację, albo elita naszej nauki nam się ?? (jakie słowo byłoby tu określeniem adekwatnym?) i nie reaguje na plucie jej w twarz ewidentnie niesłusznymi zarzutami. Być może istnieją jeszcze inne powody milczenia naszych naukowych elit. Mnie, poza arogancją, nic więcej do głowy nie przychodzi.

nfa.pl

© 2007 NFA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
0.036 | powered by jPORTAL 2