Warning: unlink(online_g/34.228.168.200) [function.unlink]: No such file or directory in /home/nfadddij/www/main.php on line 802
Niezależne Forum Akademickie

www.nfa.pl/

:: O nauce instytucjonalnej z pozycji studenta
Artykuł dodany przez: nfa (2005-01-21 10:22:14)

Maciej Panczykowski


O nauce instytucjonalnej z pozycji studenta

WSTĘP

Esej ten piszę na podstawie moich własnych obserwacji i doświadczeń na polu, które można nazwać polską nauką instytucjonalną. Z nich wszystkich mogę, tytułem wstępu, wysnuć jeden zasadniczy wniosek: pieniądze stanowią problem nauki polskiej, ale jest to problem nr 2. Największą jej bolączką jest brak organizacji, koordynacji, wszystkiego, co zbiorczo można by nazwać pomysłem na skuteczne zagospodarowanie naukowców. Jeśli jednak chodzi o pojęcie "braku pomysłu" to nie jestem jego do końca pewien. Bo chociaż sytuacja, którą w tym eseju nakreślę, ewidentnie wskazuje na ten brak, to trudno przypuszczać, że w Polsce brakuje ludzi pomysłowych. Możliwa jest przecież inna interpretacja zaistniałego stanu rzeczy, do której się przychylam. Ludzie ci istnieją, ale nie zyskują odpowiedniego posłuchu albo głos ich jest cichy, bo nie zdołali awansować na tyle wysoko w hierarchii społecznej nauki, by móc o czymkolwiek decydować. Myślę, że gdyby mogli decydować lub gdyby zostali wysłuchani, to mogliby dużo zmienić, nawet za te pieniądze, które są.
Ale cóż… hierarchia ta jest niewątpliwie specyficzna i mój esej na pewno wyczerpująco nie opisze jej struktury. Byłby to obszerny materiał na lata pracy dla niejednego socjologa, czy lepiej, patosocjologa.
A więc będę pisał dość konkretnie o 8 latach z życia młodego naukowca (mnie), a opis ten stanie się pretekstem do dygresji i przemyślanych uogólnień odnośnie nauki polskiej, szczególnie tej drzemiącej w instytucjach.

RAJ UTRACONY

Jako młody człowiek, byłem wypełniony entuzjazmem i optymizmem. I rzeczywiście, niczego złego przedtem nie zaznałem i nie obserwowałem. Moje liceum było bardzo dobrym miejscem dla rozwoju, nauczyciele, jak wszędzie - różni, ale ci pozytywnie wybijający się - przyjaźnie nastawieni do ucznia, ciekawi i bardzo dobrzy merytorycznie. Całe 4 lata spędziłem w jednej klasie z trzydziestoma ludźmi, z którymi niewątpliwie przez ten czas się zżyłem. Z nauczycielami też. Oni nas wszystkich znali i poznawali. Wydawałoby się, że są to rzeczy drobne, ale ja nazwałbym je istotnymi subtelnościami. Ten licealny system wspierał tworzenie wspólnoty ludzi uczących i uczących się, wzajemnie lubiących się czy przynajmniej szanujących. Dla młodych ludzi bardzo istotne jest widzieć, że komuś zależy, że ma coś ciekawego do przekazania i poświęca im i skupia na nich uwagę. Nie traktuje edukacji jak zło konieczne czy przymusowy dodatek. Młodzi ludzie są przenikliwi i szybko to dostrzegają.
Nic dziwnego, że w tym miejscu, jakim było moje liceum, szybko rozwijałem się i już po 3 latach byłem podwójnym olimpijczykiem w tym w jednej z olimpiad – na skalę międzynarodową.
Zachęcony wynikami rankingów uniwersyteckich wybrałem studia biologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W 1993 roku uniwersytet ten zajmował pierwsze miejsce w rankingach. Myślałem sobie wtedy: "w Warszawie to dopiero będzie rozwój". Jak pokazała przyszłość – rozwój był – ale tylko dzięki mojej umiejętności do uczenia się samemu, zupełnie na boku tego, co daje, a przede wszystkim, egzekwuje uniwersytet. Miało się okazać, że ten rankingowy parametr "1" ma się tak do rzeczywistości, jak współczesne parametry ekonomiczne naszego kraju do sytuacji i nastrojów jego obywateli.
W 1993 roku wszystko się zmieniło i nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że to dlatego, że zaczyna się moja odyseja po polskiej nauce instytucjonalnej.



DO GÓRY NOGAMI

Zacznijmy od sprawy najbardziej błahej. Przez cały moje studia obowiązywał system przypisywania studenta na każde zajęcia danego przedmiotu do innej grupy. Nie ma znaczenia czy tak jest wszędzie i czy taka jest uniwersytecka tradycja. System z punktu widzenia studenta jest nieoptymalny, bo jeśli na każdych zajęciach spotykasz się z inną grupą ludzi (i to w każdym roku), to nie zdążysz zapoznać się dobrze z nikim. Na dobrą sprawę z każdą osobą taki student widuje się wtedy tylko raz w tygodniu. Ten system "zapobiega" tworzeniu znajomości i przyjaźni, które później mogłyby zaprocentować w życiu osobistym i zawodowym. Ktoś mógłby odeprzeć mój zarzut mówiąc, że student ma na przyjaźnie czas po zajęciach, ale są takie studia, które są czasowo wymagające i ledwo starcza czasu na naukę (np. biologia, medycyna). System, jaki napotkałem kreuje z ludzi na roku grupę luźno powiązanych ze sobą jednostek. Zostawmy jednak ten temat, bo nie jest to jeszcze rzecz najbardziej istotna.
Przejdźmy do sprawy ważniejszej, to jest do filozofii studiowania. Na moim wydziale ogromną popularność wśród uczących zdobyła idea: "Student uczy się sam, a nauczyciele akademiccy są od tego, by wskazać mu materiał i egzekwować to, czego się nauczył". Nie wiem, być może to kolejna uniwersytecka tradycja, ale wystąpię tu przeciwko niej. Konkretna realizacja tej idei była taka, że kadra doktorsko-profesorska w większości przypadków odbębniała zajęcia dydaktyczne, jakie przyszło im prowadzić, traktując je jako zło konieczne i dodatek (zaburzający) do swojej kariery naukowej. Wykłady i ćwiczenia zazwyczaj były słabe. Z reguły widać było przygotowywanie ich "na kolanie" i rutyniarstwo. Wyraźnie nie były one poprzedzone rzetelnym przemyśliwaniem i układaniem sobie materiału w głowie. Miało się wrażenie, że wykładowca improwizuje za niewidzialną szklaną szybą oddzielającą go od słuchaczy. Nie poznaje studentów i nie chce i poznać. I chce już iść i nie lubi zadawania mu pytań (brak pokory!), a do studiowania poleca książkę, która jest nudną cegłą pochodzącą z lat 60-tych, której nikt nie ma z wyjątkiem biblioteki, która to ma jeden egzemplarz, który można sobie skserować.
Jakie byłoby rozwiązanie tej, delikatnie mówiąc, nieoptymalnej dla studenta sytuacji? Na pewno wprowadzenie systemu oceniania wykładowców przez studentów Z KONSEKWENCJAMI. Na moim wydziale system ten wprowadzono na jednych ćwiczeniach, a i tak nic z niego nie wynikało. Kadra po prostu przyjmowała wyniki do wiadomości.
System oceny urynkowiłby dydaktykę na uniwersytecie. Student pełniłby rolę klienta, a słaby dydaktyk upadłby jak słaba firma. Jednak do tego nie doszło, bo przecież któżby śmiał podważać kompetencje profesora czy doktora habilitowanego? Otóż ja mam tę śmiałość, i to nie tyle w podważaniu wiedzy (bo, jak mniemam, tytuł nie bierze się z całkiem Księżyca), ale w podważaniu zdolności dydaktycznych. Bo nie każdy je ma, a dydaktyką powinna zajmować się osoba, która je po prostu ma, bez względu na tytuł. Niektórzy młodzi ludzie potrafią być dobrymi dydaktykami choćby dlatego, że wiele wiedzy mają jeszcze "na świeżo" po studiach. Profesor często jest już bardzo wyspecjalizowany i jeśli się ogólnie nie rozwija (większość), to jego wykład jest po prostu relacją z jego konkretnych badań, a to niekoniecznie jest to, co młody student chce wysłuchiwać pod dość ogólnym tytułem cyklu wykładów, jak np.: GENETYKA.
Jeśli więc padła idea, że student uczy się sam, to powinna również paść następna: przestańmy bawić się w uniwersytet. U młodego człowieka powstaje też podejrzenie, że ta pierwsza idea - niewątpliwa oznaka degeneracji, jest tylko dorabianiem ideologii do własnej niechęci lub nieumiejętności przekazywania wiedzy – czyli istoty szkolnictwa (również wyższego). Jeśli ktoś nie czuje się na siłach wykładać to powinien oddać pole tym, co zrobią to za niego, z kompetencją i entuzjazmem, a nie na siłę trzymać dydaktykę w swoich rękach, bo to dodaje mu splendoru czy trochę pieniędzy. Widać, że z jednej strony mamy egoizm uczących, a drugiej – interes studenta. Niestety ten drugi zazwyczaj przegrywa, a czy powinno być tak na prawdziwym uniwersytecie?
Student dla uczelni czy uczelnia dla studenta? Nieraz zadawałem sobie to pytanie.


TYLKO SZTANDAR

Kiedy kończył się PZPR to wyniesiono sztandar. Niewątpliwie, wyniesiono go również z Uniwersytetu Warszawskiego. I wniesiono inny. I już jesteśmy we własnym domu. Na pozór wszystko wydaje się cudownie. Wyjazdy na Zachód, przyjaźnie, czasopisma zachodnie, wywiady dla wolnych mediów. Jednak pod tą cienką warstewką mało istotnych szczegółów student szuka istoty. Bo niekoniecznie jest tak, że szumna otoczka jest w stanie odgonić pewne podejrzenia. Jeśli nie ma rdzenia. A właściwie on jest, ale… taki sam jak w PRL. Jego trzon stanowią profesorowie, którzy ochoczo dają poznać, że odpowiada im taka prawicowo-prozachodnia atmosfera, choć lepiej ich nie pytać w jakich czasach zdobyli tytuł profesora i czy lubią konkurencję.
Będę wyrażał się jaśniej. W czasach PRL praktycznie nie istniała wolna konkurencja czy motywacja do rozwoju ze strony przemysłu sprzęgniętego z nauką. Jeśli naukowiec nie musi konkurować, a i tak ma zapewnione stanowisko czy wydanie książki (bo mu się należy), to nie będzie on przyzwyczajony do ciągłego rozwoju, starania się. Czas płynie i tacy PRL-owscy profesorowie nadal okupują najwyższe stanowiska uniwersyteckie i są bardzo poważną siłą utrudniającą start nowym pokoleniom naukowców. Dlaczego?
Sami nie są przyzwyczajeni to prężnego rozwijania się, więc aby w pewnym momencie nie poczuć się prześcigniętymi, nie sprzyjają oni młodej konkurencji nawołując do pokory, celowo tłamsząc ich kariery lub nawet usuwając sobie konkurencję różnymi metodami, które jako doświadczeni praktycy socjologiczni znają. Nie będę o nich mówił. Na tym zakończę. Jeszcze tylko krótkie podsumowanie. Ta uniwersytecka prawicowość i prozachodniość to moim zdaniem sos, który ma odwrócić uwagę od smakowych mankamentów samej potrawy, coś na kształt zasłony dymnej, a tak na dobrą sprawę nadal mamy do czynienia ze skostniałą, PRL-owską strukturą, która skutecznie hamuje rozwój i nowe pomysły, kreowane przez wolność i konkurencję, o których wiele się mówi (bo to od kochanych braci - Amerykanów), ale tak naprawdę - tylko się mówi.

NAUKA DLA NAUKI

To, co napisałem w poprzednim podrozdziale można streścić zdaniem: "mało mi się chce, ale dużo chcę mieć". Dwie sprzeczności zawarte w tym zdaniu rodzą mechanizmy kompensacyjne, które objawiają się sympatią dla pokornych i posłusznych (niekoniecznie bystrych) oraz ograniczaniem lub eliminacją konkurencji. Wszystko to nie sprzyja dynamicznemu rozwojowi, tak przecież charakterystycznemu dla Zachodu, do którego miłość deklarowana jest gestem i słowem…
W tym podrozdziale chciałbym się skupić na zjawiskach, które można ująć bardzo pokrewnym do wcześniejszego zdaniem: "mało daję, a dużo chcę dostać". Otóż będę omawiać zaistniałą w Polsce relację: naukowiec – społeczeństwo.
W każdym normalnym społeczeństwie nauka, na którą się łoży powinna dawać coś z powrotem temu, który łoży. Jako, że w Polsce tym, kto daje jest zazwyczaj budżet (społeczeństwo), to powinno ono otrzymać w zamian dobrze wykształconą młodzież (nacisk na dydaktykę) i wyniki naukowe poprawiające kondycję społeczeństwa. Jeśli rozejrzymy się trochę, to zobaczymy ile jest wokół nas problemów medycznych czy technologicznych, których rozwiązanie jest kwestia palącą, priorytetową. Z pewnością jest co robić. Ktoś mógłby powiedzieć, że nauka, oprócz dawania recept na radzenie sobie z rzeczywistością, zaspokaja ciekawość i daje zrozumienie, ale te jej 2 ostatnie cechy wiążą się przede wszystkim z osobistymi przeżyciami naukowca. Czy więc nie powinien on osobiście finansować swoich przeżyć, jeśli są dla niego ważne? Nieco ironizuję, ale usiłuje pokazać, że pomyślna dydaktyka i tworzenie rozwiązań dla społeczeństwa powinny być na dzień dzisiejszy pierwszoplanowymi zadaniami uniwersytetu.
A jak miały się sprawy na moim uniwersytecie? Po pierwsze, dydaktyka sprawiała wrażenie piątego koła u wozu, jarzma narzuconego przez przepisy na pracowników zajętych swoimi wąskimi badaniami i karierą po stopniach naukowej hierarchii. Kiedy rozpoczynałem pracę magisterską w laboratorium, to "oddelegowano" do mnie doktoranta, który miał opiekować się moją pracą i sprawić, bym szybko znalazł się w "labie". Niestety, był on zajęty swoim doktoratem i wyjazdami; o wszystko musiałem się dopraszać i dopytywać, by dostąpić łaski odpowiedzi. Myślę, że rozwiązaniem takiej chorej sytuacji, kreowanej przez ludzi, którzy "żyją" czymś innym, byłoby stworzenie na wydziale grupy ludzi, która specjalizowałaby się w dydaktyce i nie zajmowałaby się niczym innym. Nie sądzę jednak, aby pomysł ten, miał jakiekolwiek szanse na realizację…
Druga sprawa to badania dla społeczeństwa. Biologia to ogromne pole do popisu. Nowotwory i choroby układu krążenia są odpowiedzialne w Polsce za 70% przedwczesnych zgonów. Nie słyszałem, by ktokolwiek na Wydziale Biologii UW zajmował się tymi zagadnieniami. Dostawaliśmy niemotywujące tematy prac, które były naukową sztuką dla sztuki, np. badanie fragmentu jakiegoś genu drożdży lub badanie sekwencji jakiegoś genu pleśni. Zastosowanie zerowe, a pochłaniało sporo pieniędzy. I czy powinno kogoś dziwić, że na te rzeczy ich brakuje? A czy powinno wywoływać bunt?
Myślę, że propozycja społecznie istotnego tematu rzuconego prężnej grupie młodych naukowców, pracujących na nim wspólnie umocniłoby więzi w grupie, dawałoby wskutek współpracy efekt synergistyczny i motywowałoby do pracy. KBN powinien na taki projekt przeznaczyć więcej pieniędzy, choć wątpliwe dla mnie jest czy ktoś w KBN patrzy na projekty pod kątem pragmatycznym, a także czy bada jaki rezultat dały zainwestowane pieniądze (Z KONSEKWENCJAMI). Na takim praktycznym podejściu i konkurencji społeczeństwo niewątpliwie skorzystałoby, nawet przy tych samych nakładach finansowych, co teraz.


ŚWIĘTY KONKRET

Jeśli chodzi o rozwój nauki, to często można usłyszeć takie zdanie "Współczesna nauka posuwa się do przodu małymi kroczkami. Dominuje coraz większa specjalizacja i każdy naukowiec dorzuca od siebie małą cegiełkę". Chciałbym tutaj wdać się w polemikę z tym zdaniem, między innymi dlatego, że na moim wydziale na UW zdecydowanie mu hołdowano.
Dosłownie nikt nie zajmował się tam niczym innym jak tylko pracą w laboratorium nad wąskim wycinkiem rzeczywistości (podejście konkretne) przez rozbijanie na części większej całości (podejście analityczne). Na pytanie "dlaczego tylko to?" słyszałem taką odpowiedź: "To się teraz na świecie robi". Rzeczywiście robi się, ale tylko to robi się tylko na marnych uniwersytetach. To zubożenie podejścia do nauki poprzez podejście tylko analityczno-konkretne było wręcz irytujące.
Przecież na świecie powstają również abstrakcyjne pomysły, idee, równania, modele zjawisk, a także prace przeglądowe. Bo oprócz podejścia konkretnego i analitycznego istnieje również abstrakcyjne i syntetyczne i jest ono równie ważne. Rzeczywistość składa się z konkretów, ale mają one zawsze formę jakiejś całości. Są to niejako dwie strony tego samego medalu i żadna nie ma monopolu. Na UW zdarzało się niezmiernie rzadko, by ktoś pisał pracę przeglądową dającą obraz całości. Na wykładach obrazu całości też nie było widać, jedynie sprawozdanie ze swoich wąskich badań (bo to się akurat bardzo dobrze zna) lub opowieść o konkretnej fascynacji wykładowcy z ostatniego miesiąca (bo to jest na świeżo).
Idąc dalej: abstrakcje nie są realne, ale są bardzo wygodnymi narzędziami w badaniu rzeczywistości. Żadna teoria bez nich nie istnieje, bo są one istotą każdej teorii. Abstrakcja to przecież równanie lub idea.
Ale czy na uniwersytecie nastawionym na laboratoryjne rzemiosło jakakolwiek teoria jest potrzebna? Wystarczy przecież opis, charakterystyka pojedynczych bytów i zjawisk oraz gromadzenie ich w bazach danych lub głowach ekspertów. A przecież już w XVII wieku Galileusz wiedział, że "nagromadzenie danych to nie jest jeszcze nauka". Ale widocznie jest, z tym, że polska i instytucjonalna.
Próbując przełamać ten fatalny monopol analizy, konkretu i praktyki zaproponowałem w dziekanacie prowadzenie zajęć dla studentów w nowej, ciekawej dziedzinie: biologii teoretycznej. Zapewniając, że to się też już na świecie robi. Usłyszałem jednak odpowiedź "Proszę pana! My nie będziemy dla Pana niczego zmieniać!". Dla mnie zmieniać? Raczej dla studentów…
Przecież już Heraklit wiedział, że wszystko się zmienia. Ale teraz wiem, że się mylił. No cóż…



ZŁOŚLIWE POPISY

W czasach starożytnych żył sobie człowiek o imieniu Dzoilos. W tamtych czasach znany był jako zajadły krytyk dzieł Homera. To w pewnym sensie pocieszające, że nawet wielki Homer miał swoją wesz. Ważne również, że dzieła homeryckie żyją do dziś, a o Dzoilosie mało kto teraz pamięta. Jedyną trwałą pamiątką po nim jest rzadkie słowo "zoil" oznaczające ogólnie zjadliwego i niesprawiedliwego krytyka, szukającego pretekstu do oplucia.
Homer miał szczęście, bo przetrwał mimo niewybrednych ataków. Sądzę jednak, że nie każdy ma to szczęście. Nawet mając talent na miarę Homera. Niesprawiedliwa, zajadła krytyka jest odpowiedzialna za niejedną złamaną karierę dobrze zapowiadającego się młodego człowieka, czy to z branży sztuki, muzyki czy nauki. Jest to fakt powszechnie znany.
Ilekroć czytam przesadnie negatywną recenzję do głowy przychodzą mi 2 pytania:
Co jest przyczyną ewidentnej złej woli recenzenta?
Jak można ten stan rzeczy zmienić, to znaczy utemperować negatywne emocje oceniającego?

Odpowiedź na pytanie pierwsze tkwi zapewne w psychologii i socjologii. Z jednej strony recenzent z jakichś powodów chce się wyżyć i popisać (swoją wiedzą i inteligencją) kosztem kogoś innego, a z drugiej strony ma szanse wykorzystać swoją pozycję do zniszczenia konkurencji.
Bo przynajmniej w nauce jest tak, że recenzent musi się znać na tym, co ocenia, i tym samym musi zajmować się dziedziną, której dotyczą oceniane prace. Więc ofiary jego popisów to potencjalna konkurencja. I czy coś jest go w stanie powstrzymać przez jej utrąceniem? W dzisiejszych czasach, w których każdy dba o swoje i ma na oku konkurencję? Chyba tylko to, że potencjalna ofiara jest znajomym albo pupilem znajomego profesora. I nie wypada, albo jest układ.
A więc widać tutaj, że mechanizmy: psychologiczny i socjologiczny nie są w konflikcie, tylko prowadzą w tym samym kierunku wzmacniając się wzajemnie.
Moim zdaniem recenzja powinna zawierać tylko i wyłącznie beznamiętną dyskusję merytoryczną, a nie dygresje typu: to się recenzentowi podoba, a to nie, recenzent zrobiłby to tak, a także uwagi poniżające autora. Jeśli liczba poprawek jest niewielka w stosunku do objętości pracy, to powinien mieć na uwadze, że praca (po poprawkach) będzie dla czytających ją naukowców cenna. Jednak w przypadku takiego współczesnego Dzoilosa mamy do czynienia z egoizmem i ograniczeniem. Tylko i wyłącznie dla własnej, szeroko pojętej korzyści, utrąca on cenną pracę odbierając społeczności naukowej możliwość dowiedzenia się czegoś więcej.
Jest to niewątpliwie ktoś, kogo warto utemperować. A nie jest to łatwe. Przynajmniej w przypadku nauki jest taki zwyczaj, że recenzent nie podpisuje się pod swoimi wypocinami, i są one głosem ostatecznym – głosem wyroczni, czyli nie ma możliwości polemiki.
Tego typu zwyczaj jeszcze pogarsza sprawę patrząc od strony ofiary, bo wszyscy doskonale wiemy co potrafi "wyjść" z człowieka gdy jest anonimowy i bezkarny. Widać to choćby na przykładzie internetowych forów, czatów czy ksiąg gości. Po prostu zgroza.
Uważam więc, że sprawiedliwym wyjściem z sytuacji byłoby wprowadzenie w nauce dobrego obyczaju podpisywania się pod swoimi recenzjami i umożliwianie polemiki ofiarom (np. pisania recenzji od recenzji). Przecież nie jest powiedziane, że recenzent jest Bogiem i nigdy się nie myli. Poza tym byłaby też szansa ostrej riposty na ewentualne uwagi nie na miejscu i nie na temat.
Uważam, że taki system przywróciłby równowagę pomiędzy egoizmem oceniającego a interesem ocenianych i całej społeczności naukowej.

PODSUMOWANIE

Głęboko wierzę, że uniwersytety powoływane są i istnieją nie po to, aby ci, którzy tam pracują mogli mieć pieniądze, ale po to, by przynosić korzyść społeczeństwu, w którym są one osadzone.
Myślę, że jest to prawda niezależna od poglądów polityczno-ekonomicznych, bo wszelkie inne sprzeczne są z istotą uniwersytetu.
Poniżej podsumowuję pomysły, które mi się nasuwają odnośnie ulepszenia systemu funkcjonowania polskiej nauki i które zadają kłam wszystkim tym, którzy tak kochają pieniądze, że uważają, iż jeśli będą pieniądze, to wszystko będzie działało idealnie.
Moim zdaniem efekt byłby tylko taki, że beznadzieja i marazm zamieniłyby się w bogatą beznadzieję i bogaty marazm. I nic więcej.

A oto lista moich 7 propozycji:
tworzenie podczas studiów grup studentów o stałym składzie osobowym na wzór klas licealnych.
wprowadzenie na uczelniach powszechnego systemu oceniania wykładowców przez studentów Z KONSEKWENCJAMI.
stworzenie na każdym wydziale grupy ludzi specjalizującej się w dydaktyce i poświęcającej swój czas tylko na przygotowywanie wykładów i ćwiczeń. O naborze do tej grupy decydowałby nie tytuł naukowy, lecz umiejętności dydaktyczne i zakres wiedzy.
przyznawanie przez KBN grantów pod kątem przydatności ich tematyki dla społeczeństwa (które pośrednio te granty daje) oraz wprowadzenie systemu oceny wyników badań, na które przeznaczono grant (Z KONSEKWENCJAMI).
umożliwianie magistrantom i doktorantom pracy nad większymi pożytecznymi projektami, ale za to wspólnie. Kontrastowałoby to z obecną praktyką, w której każda jednostka ciągnie swój własny, zazwyczaj niepraktyczny, temat.
zinstytucjonalizowane zdanie sobie sprawy, że oprócz umysłów analitycznych i konkretnych istnieją również umysły syntetyczne i abstrakcyjne, które lepiej postrzegają problem jako całość, lub sprawniej dostrzegają części wspólne całej klasy zjawisk (uogólnienia, równania, idee, pomysły). Brak miejsca również dla takich umysłów i nieumiejętność współpracy z nimi to duża strata dla nauki.
zobowiązywanie recenzentów do podpisywania się pod swoimi recenzjami i umożliwianie osobom recenzowanym polemiki z recenzentem.

ZAKOŃCZENIE

Nauka instytucjonalna istnieje, bo przeznacza się na nią ustalony odgórnie procent budżetu (w Polsce zresztą niski), a poza tym jest ona już tradycją (w Polsce zresztą słabą). Jeśli jednak będzie ona dziedziną słabo rozumianą, oderwaną od rzeczywistości i błąkającą się pośród chmur, to mimo wyżyn intelektualnych, jakich dosięga, jej pozycja społeczna pozostanie niska.
W niniejszym eseju starałem się pokazać jak ogromne znaczenie w nauce mają: pluralizm w filozofii podejścia do nauki, dobra wola oraz dobre pomysły połączone z pozwoleniem na ich realizację. Brak pieniędzy oznacza brak nowoczesnego sprzętu czy współpracowników do wielkiego projektu, ale to wszystkiego jeszcze nie przekreśla. I bez tego można robić ciekawe rzeczy i z satysfakcją realizować siebie dla dobrego samopoczucia i dla społeczności, w której się żyje.
Moim zdaniem najważniejsza jest mądrze zorganizowana struktura złożona z naukowców i tak przemyślana, by optymalnie ich zagospodarować. Jest ona szczególnie ważna, gdy dopływ pieniędzy do struktury jest niewystarczający i trzeba mądrze wydawać każdą złotówkę.

Maciej Panczykowski
Katowice, 2005.01.20




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=49