Warning: unlink(online_g/54.225.35.224) [function.unlink]: No such file or directory in /home/nfadddij/www/main.php on line 802

Warning: file(online_g/54.81.157.133) [function.file]: failed to open stream: No such file or directory in /home/nfadddij/www/main.php on line 799
Niezależne Forum Akademickie

www.nfa.pl/

:: Działania pozorowane – czyli zabawy harcowników
Artykuł dodany przez: nfa (2008-07-11 17:50:17)

 Tadeusz J. Żuchowski

Działania pozorowane – czyli zabawy harcowników


Projekt projektu – krótki opis


Do pracowników uniwersyteckich oraz naukowców rozsyłany jest w celach konsultacyjnych tekst zatytułowany: „Projekt założeń reformy systemu nauki i reformy szkolnictwa wyższego” przygotowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego (dalej Ministerstwo), a osobą bezpośrednio odpowiadającą za treść jest obecna pani minister tegoż resortu, prof. Barbara Kudrycka. Tekst został zredagowany pod bezpośrednim nadzorem profesora prawa administracyjnego, a w jego powstaniu brało udział kilkunastu profesorów różnych dziedzin, jednego dr hab., kilku doktorów oraz osoby, które – jak można się domyślać – odgrywały przede wszystkim rolę sekretarzy i konsultantów. Dokument ten nie realizuje zasadniczych postulatów, jakie projekt reformy realizować powinien, jest zbiorem niespójnych względem siebie pomysłów, składanych przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo na jakiej podstawie. Na dodatek polszczyzna, w której go napisano, jest marnej jakości.

Projekt” składa się z części wstępnej będącej uzasadnieniem prawnym funkcjonowaniu Zespołu ds. Opracowania Założeń Reformy etc. oraz określeniem techniki odbywania spotkań Zespołu, który został podzielony na dwie grupy. Jedna zajmuje się uczelniami a druga nauką. Po czym następuje coś w rodzaju preambuły, z której można się dowiedzieć, że powołanie zespołu było konieczne „w kontekście rozpoczynającej się poważnej i rzeczowej debaty nad zmianami w polskim systemie nauki i szkolnictwa wyższego”. Pozwala to sądzić, że dopiero teraz (tzn. w lutym br.) taka debata się rozpoczęła, a wcześniej nie była ani poważna ani rzeczowa. W posiedzeniach uczestniczyły osoby, których zawodowe zainteresowania przesądzają o kierunku planowanych zmian. Ministerstwo reprezentowało czterech profesorów, w tym jeden zajmujący się prawem administracyjnym, jeden geografią, jeden informatyką i jeden biologią. W innym podziale dwie osoby związane są z szkołami prywatnymi, dwie ze szkołami publicznymi i jedna z PAN. Oznacza to, że jedna z nich dzieliła swe obowiązki między szkołą prywatną a publiczną. Wśród ekspertów, pomijając ministra dr. Boniego, reprezentowane są następujące dziedziny i specjalizacje: nauki humanistyczne - 2, tj. historia (1) i socjologia (1), nauki przyrodnicze - 5, tj. chemia (2), biologia (2), geologia (1), nauki ekonomiczne (3), nauki techniczne - 5, tj. informatyka (1), fizyka (2), budowa maszyn (1), elektronika (2). W obradach brał jeszcze prof. L. Rafalski – szef JBR i specjalista od budowy dróg, ale z nieznanym mi powodów nie znalazł się w grupie tzw. ekspertów.

Patrząc na środowiska naukowe, z których eksperci się wywodzą, wygląda to tak:. UAM (2), UJ (1), UMCS (1), UW (1), PAN (1), Uniwersytet Wrocławski (1) Nowosądecka Szkoła Biznesu (1), SGH (1), Wyższa Szkoła Gospodarcza w Bydgoszczy (2 – w tym jedna wspierana przez BCC a druga przez Leviatana), Politechnika Warszawska (1) i Politechnika Wrocławska (1) Fundacja Nauki Polskiej (1), Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (agenda ministerstwa – 1).

Patrząc według zagadnień o reformie szkolnictwa wyższego mają rozstrzygać przedstawiciel UMCS, UJ, UWr., NSB, SGH, WSG i PW – czyli chemik, informatyk, dwóch fizyków, specjalista od budowy maszyn, ekonomista i elektronik. Nad reformą nauki, a głównie instytutów naukowych, radzili i zapewne będą radzić przedstawiciele UAM (2), UW, UJ, NCBR, FNP, WSB i PWr. Po tym zestawieniu trudno oprzeć się wrażeniu, że humanistyka i to w jak najszerszym tego słowa znaczeniu, nie należy do priorytetów wyartykułowanych w założeniach reformy. Warto także zwrócić uwagę, że poza publicznymi uczelniami ekonomicznymi, zapomniano o szkolnictwie medycznym i artystycznym a także wojskowym, które, przynajmniej ze względu na zbliżone procedury wynikające z ustawy o stopniach i tytule naukowym mogą stać się przedmiotem ewentualnej reformy.

Zasadniczymi celami propozycji jest ograniczenie autonomii uczelni publicznych, redukcja zainteresowania ministerialnego do kilku, zapewne pięciu uczelni „tzw. flagowych”, zbudowanie nowych instytucji zarządzających funduszami bądź mających wpływ na ich zarządzanie, umożliwienie większego korzystania przez uczelnie prywatne z pieniędzy publicznych. To ostatnie dokonane ma być na drodze zwiększenia reprezentacji uczelni prywatnych w gremiach decydujących, odebranie uczelniom prawa do habilitacji, zmniejszenie i zmodyfikowanie minimów kadrowych stanowiących obecnie poważną przeszkodę w rozwoju szkół prywatnych.


Pół żartem...


Gdyby ustawa weszła w życie w formie proponowanej w niniejszym „Projekcie” łatwiejsze byłoby dysponowanie przez ministra majątkiem uczelni. I tak w I/11 jest niebezpieczny zapis zakładający „przeniesienie uprawnień nadzorczych nad zarządzaniem majątkiem uczelni do wyłącznej kompetencji MNiSW.” Pomijam to bulwersujący postulat prawnego uwłaszczenia się Ministerstwa na majątku uczelni, co może prowadzić do zmiany użytkowaniu mimo woli dotychczasowego użytkownika (np. oddanie budynku należącego do uczelni A do uczelni B), ale jednocześnie zapis ten nie mówi, że chodzi wyłącznie o szkoły publiczne, a więc należy rozumieć, że przeniesienie nadzoru może spotkać również NSG, WSG czy inną prywatną uczelnię. Projekt zakłada nawet przeprowadzenie audytu majątku uczelni (rozumiem publicznych i niepublicznych). W innym miejscu mówi się o komercjalizacji Jednostek Badawczo Rozwojowych (JBR).

Projekt” sprawia wrażenia kompilacji będącej efektem różnych postulatów zgłaszanych z sali. Niektóre sprawy związane z funkcjonowaniem uczelni są podniesione w części poświęconej nauce, m.in.: mobilność kadry naukowej od studenta (sic!) aż po profesora (Nauka III/2), „podniesienie wymagań stawianych pracom doktorskim” (Nauka III/6), studiowanie z pominięciem studiów II stopnia (magistra), stypendia doktoranckie (Nauka III/13-14)

Projekt też niejasno określa, jakie instytucje mają być przedmiotem reformy. Wśród pomysłów jest taki, żeby przenieść nadzór nad uczelniami specjalistycznymi (medyczne, artystyczne, wojskowe itp.) „na rzecz ministra właściwego ds. szkolnictwa wyższego”.

Jest też zagadkowa propozycja wspierania przez budżet konsolidowania się uczelni publicznych i niepublicznych, czyli powstanie spółek z udziałem państwowym. Jest także pomysł, który zapewne ucieszy samorządy, przeniesienia wyższych szkół zawodowych „pod nadzór samorządu wojewódzkiego”(I/1).

Nie wiadomo też, czy miejscem, gdzie prowadzi się studia jest tylko uczelnia, czy inne jednostki badawcze, skoro studia trzeciego stopnia mogą prowadzić różne instytucje. Jaka jest więc różnica między studiami uczelnianymi i nieuczelnianymi? Czy taka instytucja musi mieć uprawnienia szkoły wyższej, albo inaczej, czy niezależne instytuty naukowe takie uprawnienia posiadają, a jeśli nie, to na jakiej podstawie mogą nauczać i organizować studia? Czy potrzebują one aprobatywnego certyfikatu PKA (Państwowej Komisji Akredytacyjnej)? Z tym związany jest bardzo niebezpieczny postulat (IV/13), inspirowany zapewne wzorami francuskimi, wyraźnego „rozdzielenia trzech poziomów studiów (każdy jako pełnoprawna oferta edukacyjna)”. Oznacza to rozdzielenie kadry naukowej na trzy sektory i zerwanie spójności programowej, co doprowadzi do likwidacji małych kierunków albo ich niepotrzebnego rozdęcia. W zmianach strategicznych „Projekt” przewiduje „zredukowanie liczby kierunków studiów” expressis verbis. Już nie będzie koreanistyki, japonistyki etc.; studenci będą się uczyć języka dalekowschodniego. Podobnie jest na uczelniach w Niemczech, gdzie likwiduje się polonistykę, bułgarystykę, bohemistykę i zastępuje je uniwersalną slawistyką.

Projekt” postuluje też wprowadzenie zmian sprzecznych z konstytucją, a mianowicie „obniżanie stypendiów na niepreferowanych” kierunkach studiów (III/16). Takich potknięć można wyliczyć więcej.


Dziecinne pomyłki – prawdziwe intencje?


Zasadniczym błędem całego projektu jest brak w nim jakichkolwiek informacji, które pozwalałyby ustalić, na jakiej podstawie komisja ekspertów doszła do swych reformatorskich wniosków. Jeżeli coś ma być zmienione, to powstaje pytanie, czy wcześniej została postawiono odpowiednia diagnoza i co się na nią złożyło. Skąd wzięła się wiedza, że procedura rozdziału środków na szkolnictwo wyższe i naukę jest nieczytelna. Przestudiowania roczników statystycznych i ustaw budżetowych oraz budżetów uczelni oraz instytutów naukowych pokazuje, jak bardzo boleśnie ta procedura jest czytelna.

A więc, jeżeli w jednym z postulatów (II/12) jest „podniesienie jakości studiów doktoranckich (studiów trzeciego stopnia)”, to należy zapytać, czy już są znane efekty tych studiów. W Polsce studia trzeciego stopnia w systemie bolońskim jeszcze nie zamknęły swego cyklu. Jeśli były jakiekolwiek badania bądź ekspertyzy, dotyczące poziomu studiów doktoranckich w systemie starym, nie mają one już zastosowania i co najwyżej mogą służyć jako pomoc. Nie można więc zakładać, że studia trzeciego stopnia są źle zorganizowane, choć moim zdaniem dawny system, studiów doktoranckich był znacznie lepszy. W przypadku dawnego systemu celem studiów było napisanie rozprawy, a w nowym uznano to za przeżytek; chodzi o same studiowanie, za które wydawany będzie odpowiedni certyfikat.

Podobny problem pojawia się w związku z propozycją zmian algorytmów, którą trzeba koniecznie przeprowadzić (III/7). Jak wynika z „Projektu” nieodzowna jest ekspertyza, która – jak należy rozumieć – ma wykazać, że „wskaźniki algorytmicznego finansowania” powinny być zmienione. A co będzie, jeśli się okaże, że istniejące wskaźniki są sensowne.

Z przywoływanego poprzednio punktu (II/12) wynika sugestia, że studia doktoranckie są na niskim poziomie, jak więc pogodzić tę konstatację z postulatem szybkiego awansu. W żadnym punkcie „Projektu” nie ma mowy o tym, że dopiero po uporządkowaniu spraw z poziomem studiowania rozpoczną się zmiany w zasadach regulujących karierę naukowca. Jak również nie ma mowy o tym, że problem z utrzymaniem poziomu nauczania jest na uczelniach prywatnych znacznie większy aniżeli na publicznych.

Skąd wiadomo, że obecnie obsadzanie stanowisk w instytucjach naukowych jest nierzetelne (Nauka III/4), no i co znaczy, że w tym procesie nie będą ważne stopnie i tytuły naukowe? Czy, żeby kierować instytucją naukową, dajmy na to PAN, to trzeba mieć skończone studia, czy nie?

W „Projekcie” domaga się przywilejów dla szkół niepublicznych. Liczne są zwroty zapowiadające, że w nowej ustawie zostaną zrównane prawa uczelni prywatnych i państwowych w dostępie do publicznych pieniędzy. Zapowiada się zmianę przeliczników, algorytmów, które takowe zasady mają zrównać (punkty w zmianach strategicznych do III), dofinansowanie studiów na uczelniach niepublicznych (III/9). Mają zostać dokonane zmiany ordynacji wyborczej do Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego (RGSW) na korzyść szkół prywatnych (IV/1). Czytając ten szczególny dokument trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi o przygotowanie ustawy, która otworzyłaby drzwi do państwowej kasy prywatnym uczelniom i właśnie to jest zasadniczym celem zmian. Przypomina to scenariusz, który dokonuje się na naszych oczach w związku z reformą służby zdrowia. Wszak tu też chodzi o „wdrożenie skuteczniejszych i sprawniejszych metod zarządzania”.

Fatalny jest pomysł utworzenia uczelni flagowych. Uczelnie są dobre nie dlatego, że za takie zostają uznane, ale dlatego, że na to zasługują. Przyznanie statusu wyjątkowości, który z czasem będzie wynikiem praw nabytych, a nie realnej pozycji uczelni, spowoduje dysproporcje w finansowaniu uczelni i warunkach studiowania. Jako absurdalny należy widzieć postulat wskazywania nauce co 2 lata, jakie są dla państwa strategiczne kierunki studiów (III/15). Przypominam, że w nowym systemie, pomijając tzw., studia magisterskie jednolite, studia trwają odpowiednio 3, 2 i 4 lata. Oznacza to, że studiujący na studiach I stopnia zgodnie ze wskazaniami strategicznymi, mógłby już kończyć studia wedle innych wskazań. Doktorant w tej sytuacji też nie wiedziałby, co ma robić. Zapewne w międzyczasie obniżono by mu stypendium, za wybranie niewłaściwego kierunku.


Habilitacja – flagowy chłopiec do bicia


W licznych wypowiedziach prasowych wiele miejsca zajmuje sprawa habilitacji, która ma być zniesiona i na jej miejsce wprowadzony inny rodzaj kwalifikacji. Ten z kolei ma zostać odebrany uczelniom i przekazany do bliżej nieokreślonej instytucji rządowej (zapewne nowej mutacji Centralnej Komisji ds. stopni i tytułu – CK). Powód takiej zmiany nie jest jasny. Argumentacja, że w Polsce przeciętna wieku osoby po habilitacji jest wyższa, niż gdzie indziej, gdzie dokonuje się podobnej kwalifikacji nie jest poparta żadnymi szacunkami. Habilitacja, lub jej odpowiednik obowiązuje między innymi w Niemczech (tu w niektórych landach zachowano przewód, ale nie ma przyznawania stopnia), Austrii, Szwajcarii, Czechach, Słowacji, Słowenii, na Węgrzech we Francji. Jeśli w tych wszystkich krajach awans naukowy jest spowolniony, a nauka rozwija się źle, to rzeczywiście oznacza, że problem tkwi w habilitacji. Nie istnieje bezpośredni związek między samą habilitacją a niskim poziomem nauki.

Uniwersytety uzyskiwały i uzyskują dofinansowanie będące pochodną liczby profesorów (osób po hab.), przy czym nie było i nie jest zbyt istotne, czy są to badacze wielcy, czy tacy, którzy nie powinni takiego stanowiska uzyskać. Innymi słowy czterech noblistów to za mało, żeby wydział miał prawo doktoryzować, natomiast osiem miernot to w sam raz. Problem jednak polega na tym, że czytelnik „Projektu” nie wie, czy eksperci dysponowali jakimiś dodatkowymi materiałami, czytali wyniki jakieś kontroli, czy one w ogóle były, czy ich interesowały, czy może wyszli z ideologicznego założenia, że habilitacja jest zła, sama z siebie i należy ją zlikwidować?

Zniesienie habilitacji jest i złe, i nieskuteczne, ponieważ nie to ona jest powodem zapaści problemów polskiej nauki. Poza tym, jakie warunki będzie musiał rzeczywiście spełnić planowany doktor promotor, czyli taki prodoktor, żeby być gotowy do wypełniania swoich obowiązków? Tu okazuje się, że zawsze pojawią się, bądź powinny pojawić, podobne kryteria (dorobek, umiejętności dydaktyczne, wiedza). Należy jednak podkreślić, że w krajach, w których istnieją habilitacje bądź analogiczne stopnie dające możliwość samodzielnego prowadzenia badań lub promocji, uprawnienia takie przyznawane są przez uczelnie. Być może sprawy te reguluje się instytucjami rządowymi w Korei Pn., ale nie w krajach, na które warto się powoływać. Już sama instytucja Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej weryfikującej zasadność przyznawania habilitacji, ulokowanej przy ministrze jest, porównując polski system z stosowanymi w Europie, niezwykła. Nowa propozycja centralizuje jeszcze bardziej istniejącą sytuację i pozbawia uczelnie istotnego elementu samodzielności.

Habilitacja sui generis to tzw. venia legendi sive docendi, tzn. prawo do wykładania lub nauczania. Miejscem, gdzie takie umiejętności można zweryfikować jest uczelnia i moim zdaniem habilitacja powinna być, jak to jest w krajach poza byłym blokiem socjalistycznym, związana z pracą naukową i dydaktyczną na uczelni. Habilitacja (lub analogiczna wobec niej procedura) jest wyłącznie sprawą uczelni. Jest kwalifikacją potrzebną do prowadzenia określonych zajęć. Pozbawienie uczelni tego prawa jest, podobnie jak w przypadku pozbawienia prawa o decydowaniu, jakie zasady obowiązują przy naborze na studia, kolejnym naruszeniem praw uczelni.


Profesorowie nie mówią o pieniądzach


Poza jedną drobną wzmianką w części poświęconej nauce „Projekt” nie mówi nic konkretnego o finansowaniu szkolnictwa i nauki. Może się dowiedzieć, że sama reforma nauki w planie ma kosztować 250 mln. Jednak rzecz najważniejsza, jaki jest stan finansowy nauki polskiej oraz to, jakie są plany finansowania na przyszłość sprowadzone zostało tylko do informacji o planowanym corocznym wzroście nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe o 0,158% PKB aż do 2013.

PKB jest wartością zmienną będącą odbiciem możliwości gospodarczej danego kraju. Polskie PKB liczone na jednego mieszkańca jest nieco niższe od tego w Słowacji na Węgrzech oraz znacznie niższe od tego w Czechach Czech. Zakładając, że budżet nasz w 2008 zamknie się sumą 310 mld PLN, a na szkolnictwo wyższe przeznaczy się 11 mld PLN i na naukę 4,1 mld, to oznacza, że udział wspólny tych działów będzie stanowił 4,87% wydatków budżetowych, ale już tylko 1,123% PKB. Według projektu w 2009 roku wzrost na te dziedziny byłby wyższy o 1,9 mld, w tym ok. 15% stanowić mają wspomniane koszty reformy.

Należy jednak pamiętać, że moje szacunki nie ani uwzględniają inflacji, ani tempa wzrostu PKB. Dla uzmysłowienia problemu podaję, że w 2005 roku na szkolnictwo wyższe przeznaczono 7,6 mld, co stanowiło 1% PKB a na naukę 2,9 mld, co stanowił 0,38 % PKB. Innymi słowy w 2005 udział wydatków na rozwój szkolnictwa i nauki wynosił 10,5 mld PLN co dawało 1,29% PKB. Tak się dzieje, ponieważ w Polsce realne nakłady na szkolnictwo wyższe wzrastają wolniej niż PKB. Dla porównania średnia unijna, którą Polska wydatnie zaniża, środków przeznaczanych na tylko naukę wynosi 2% PKB. W USA stanowi to 2,59% PKB, w Japonii 3,15%, a udział w PKB wydatków na naukę w Szwecji jest ponad dziesięciokrotnie wyższy niż Polsce (3,84% PKB).

Jednak dopiero porównanie realnych wydatków na naukę w przeliczeniu na jednego mieszkania (PKB per capita) pozwala nam odnieść procenty do konkretów. W USA 900$ statystycznego dochodu obywatela przeznacza się naukę, w Czechach 355$ na Litwie 144,5$; natomiast w Polsce 56$ na naukę i 174$ na szkolnictwo wyższe.

Czy w takim wypadku można mówić o wystarczającej ilości pieniędzy w systemie i konieczności lepszego nimi zarządzania? Przypadek Słowacji pokazuje, że teoretycznie podobne pieniądze jak w Polsce, wykorzystywane są znacznie gorzej, a uczelnie tamtejsze właściwie wegetują, sytuacja nauki również wygląda fatalnie. Podobna zapaść grozi nauce polskiej. Proponowany wzrost o 0.158% dla szkolnictwa i nauki razem oznacza bowiem wzrost od 2009 do 2013 o 0,79%, co daje 2.2% PKB do 2013 r. A więc w 2013 roku szkolnictwo wyższe i nauka otrzymają w Polsce wsparcie zbliżone do tego, jakie jest w średniej europejskiej wyliczane tylko na naukę.

Natomiast szacuje się (wg jednego z ekspertów opracowujących „Projekt”), że sama nauka w przeciągu tych lat powinna zostać zasilona nakładami siedmiokrotnie wyższymi niż obecne, a to znaczy w 2013 roku nakłady na nią powinny mieć udział w PKB ponad 2,3%. W obecnej sytuacji zarówno szkolnictwo wyższe jak i nauka nie są w stanie dłużej amortyzować kosztów, bo pożeranie własnego ogona na dłuższą metę jest zabójcze. Projekt w tej sprawie niewiele zmienia.

Trzeba też zapytać, jaki procent ludzi podejmuje w Polsce (40%) studia po szkole średniej, a jaki w innych krajach (20% np. Niemcy i Czechy) i czy te proporcje są właściwe? Czy rzeczywiście mamy tylu zdolnych nadających się na studia i świetnie przygotowanych? Według obecnej filozofii, lepiej wykształcić ośmiu źle, niż jednego dobrze. Ilość studiujących to jest jedno z kluczowych zagadnień, nad którymi trzeba się pochylić, jeśli myśli się o szkolnictwie wyższym. Mniej studentów przy tych samych środkach na naukę oznacza lepszą jakość studiowania. Więcej oznacza, że każdy ze studentów musi te braki uzupełniać z własnej kieszeni.

Koszt wykształcenia roczny absolwenta w Polsce jest zróżnicowany (dane GUS za 2005). Najwięcej kosztują artyści (rocznie 29 tyś), choć wydawałoby się, że powinni kosztować lekarze (rocznie 19 tys.), przy czym średnia uczelniana wynosi 9,2 tyś. Kształcenie w szkołach niepublicznych wyszacowano średnio na 5,8 tys. rocznie, ale już publiczne, tj. państwowe szkoły zawodowe kształcą jednego studenta rocznie za niecałe 5 tyś. PLN. Takie różnice nie wynikają z lepszego zarządzania pieniędzmi przez uczelnie niepubliczne, lecz z braku studiów kosztochłonnych na uczelniach prywatnych, zatrudnianiu na umowę o dzieło pracowników, którzy zatrudnieni są na uczelniach państwowych oraz większym obciążeniu finansowym studiujących.

Porównując dane polskie z innymi krajami okazuje się, że różnice w kształceniu studenta nie są tak wielkie, ale wciąż się pogłębiają. W 2004 roku koszt roczny kształcenia studenta szacowano w Polsce na 3 tys. $, w USA 11 tys. $, Niemczech prawie 8 tys.$, Czechach 5 tys. $, a na Słowacji 3 tys.$.


Humanistyka – gatunek zagrożony wyginięciem


Badania humanistyczne w znacznej mierze nakierowane są na rozumienie naszej tradycji, naszej przeszłości. Amerykańskie kryteria na humanistykę nie przystają do francuskich, a te obydwa do polskich. Badając Norwida można to robić po angielsku, ale czy rzeczywiście uchwyci się językowe niuanse jego poezji. Chyba, że badanie Norwida nieprzynoszące określonego miejsca w rankingu cytatów, i niepodnoszące „międzynarodowej konkurencyjności” należy w imię rozwoju nauki zarzucić. „Dofinansowywane będą projekty o największych szansach na komercjalizację wyników” (Nauka IV/1). Czy można skomercjalizować neologizmy Norwida?

Nauki humanistyczne postrzegane jako całość uczą nie tylko myśleć, ale też swoje przemyślenia wyrażać. Język, w którym napisano „Projekt”, nie pozostawia wątpliwości, że naukom ścisłym potrzeba humanistycznego szlifu. Bez humanistyki nauki ścisłe się nie rozwiną, jak również, że spadający poziom nauczania na poziomie podstawowym w zakresie przedmiotów ścisłych i niepotrzebna komplikacja w procesie ich nauczania powodują poważne straty w humanistyce.

Projekt” nie dostrzega nauk humanistycznych. System nauczania seniorów (50+) zakłada jedynie kształcenie w zakresie „nowych technologii, komputerów, internetu, programów bardziej zaawansowanych technologicznie”(IV/27).

Humanistyka się rządzi swoimi prawami. Badania humanistyczne nie są dziedziną, w której wszyscy są fachowcami (jak w sprawach piłki nożnej), a nauki ścisłe bądź prawnicze zastrzeżone są tylko dla specjalistów. Oczywiście wtedy, jeśli mówimy poważnie o nauce, o jej uprawianiu i nauczaniu na uczelniach. Czy powołani do reformy szkolnictwa chemik, informatyk, dwóch fizyków, specjalista od budowy maszyn, ekonomista i elektronik są w stanie sformułować wizję miejsca humanistyki na polskich uniwersytetach. Według definicji stosowanej przez Eurostat humanista to nie „scientist”. Naukowiec (scientist) to fizyk, matematyk to biolog, lekarz. Potwierdzeniem braku świadomości w Ministerstwie i wśród ścisłych umysłów faktu, że studia humanistyczne to coś innego, że studia i nauki humanistyczne mają swoje odrębności, jest myślenie w kategoriach wielkich nauk technicznych pojawiające się w słanych do instytutów wymogach sprawozdań. Teraz w tzw. sprawozdaniach kategoryzacyjnych należy uwzględnić czasopisma ujęte w Journal Citation Reports (JCR). Czy może ktoś zna czasopisma z humanistyki, które ten rocznik uwzględnia? Właściwie to drobnostka, wszak przyszłość humanistyki nie jest istotna w wielkim procesie „budowy gospodarki opartej na wiedzy” (cyt. z „Projektu”).

Tadeusz J. Żuchowski, historyk sztuki, prof. UAM





adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=546