www.nfa.pl/

:: Dlaczego studenci nie pytają?
Artykuł dodany przez: nfa (2008-08-13 15:59:51)

Tomasz Barbaszewski 

Dlaczego studenci nie pytają?


A ja znów swoje z tą dydaktyką...

Społeczność akademicka to nie tylko pracownicy naukowi – to także studenci. Kontakt z młodymi ludźmi jest dla wykładowcy bardzo cenny, ponieważ umożliwia mu podążanie „z biegiem lat, z biegiem dni...”. Największą satysfakcją dla nauczyciela (obojętne – akademickiego, czy nie) jest przecież rozwój jego uczniów. Uczniowie powinni przewyższać swych nauczycieli, bo to jest tak naprawdę istota postępu.

Tyle ideologii – a praktyka bywa trudna. Studenci naszych uczelni przybierają w większości bierną postawę. Słuchają wykładu, notują (lub nie) i nawet zachęcani bardzo niechętnie pytają. Zaś wzbudzenie autentycznej dyskusji to dopiero wyzwanie dla dydaktyka!

Dlaczego tak się dzieje? Przecież dziecko zadaje 10 pytań na minutę! A po co? A dlaczego?...

Co się dzieje później z tą chęcią poznania Świata?

Otóż nasz młody eksplorator wpada w objęcia „systemu dydaktycznego”, w którym obowiązują różne zatwierdzane przez wysokie gremia programy, minima, zunifikowane systemy oceniania itp. A jaką wiedzę można łatwo ocenić? Oczywiście – taką, którą można zmierzyć! A najlepiej w taki sposób, który urzędnicy uznają za obiektywny. Zaczyna się więc przekazywanie wiedzy encyklopedycznej, którą uczeń, a potem student ma sobie przyswoić. I uczeń liceum potrafi bezbłędnie wyrecytować, takie nazwy jak „adenina, guanina, cytozyna, tymina”, zastosować „wzór na przyspieszenie”, zinterpretować fragment poematu: „...i las czernił się na kształt ogromnego gmachu, Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu...” jako symbol zmierzchu magnaterii polskiej (naprawdę!), wymienić z pamięci lewe dopływy Wisły itp. Tylko jak długo...

Taką „wiedzę” bardzo łatwo sprawdzić – zarówno na sprawdzianie ustnym, pisemnym a nawet w teście. I noszą nasze biedne dziecka tony podręczników, wkuwają na pamięć regułki – ale już zauważenie, że słynna „jedynka trygonometryczna” to tak naprawdę zapis twierdzenia Pitagorasa nie wchodzi w zakres tej „wiedzy” - bo „Pani o tym nie mówiła”.

I tak to trwa – od szkoły podstawowej, poprzez gimnazjum i liceum aż po studia. Jak w takiej sytuacji mówić o „Kapitale Intelektualnym”? Jeśli jednostka nie była „szkoło-odporna” to już po niej.

Z tym całym „programem dydaktycznym” znakomicie współgra poziom realizującej go kadry dydaktycznej. Podany na naszym Forum przykład nauczycielki matematyki w liceum, która pyta ucznia „a po co Ci zadania na Olimpiadę Matematyczną? Daj sobie spokój...” stanowi znakomitą ilustrację problemu. Powinna ona w zasadzie powiedzieć uczniowi uczciwie: „Daj NAM spokój”, bo najprawdopodobniej po prostu nie chciało się jej męczyć z tymi zadaniami – program goni, trzeba dzieciom wprowadzić kolejne regułki, a tu szykuje się jakaś dodatkowa „robota”.

I w ten sposób wszyscy po prostu „głupieją”. Uczniowie – bo ich zadanie ogranicza się do wkuwania na pamięć kolejnych regułek. Jeśli mają szczęście to będą musieli także „przerobić” pewną liczbę zadań (których rozwiązania często przepiszą od starszych kolegów i nauczą się ich prawie na pamięć). Nauczyciele – bo po pewnym czasie muszą wpaść w rutynę i mechanicznie powielają zajęcia, a każde zakłócenie tej codziennej rutyny stanowi dla nich potencjalny kłopot. Pewnie ktoś mi zarzuci „seksizm”, ale przy feminizacji zawodu nauczycielskiego zewnętrzna rzeczywistość „skrzeczy” i trzeba odebrać na czas z przedszkola własne dzieci, nakarmić je i oprać – a popracować można jak już usną (ale nawet człowiek płci żeńskiej też ma ograniczoną wytrzymałość).

Ale na papierze wszystko jest w porządku. Uczniom „wyłożono” wymagany zakres materiału, „przerobiono” wymagane lektury... A że przy okazji wpojono im nawyki „wkuwania na odpytanie” to już w sprawozdaniach nie zostanie zapisane.

Dla tak wykształconej młodzieży wszystko jest osobno – fizyki uczy się „na fizę”, polskiego na „polaka”, historii – na „histę”, matematyki na „matmę”. Poszczególne przedmioty nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego – w jakiej epoce żył Newton? Jacy wielcy poeci byli mu współcześni? Co wspólnego z Newtonem ma Voltaire? Dlaczego drzewo nie może być wyższe? Które powstanie polskie zainspirowało Wagnera do napisania uwertury „Polonia”?

Odpowiedzi na te pytania są w zasadzie bardzo proste – wymagają jedynie zestawienia znanych faktów z kilku różnych przedmiotów. A to praktycznie jest poza zasięgiem większości absolwentów polskich szkół. Podobną sytuację opisuje Richard Feynman w książeczce „Pan raczy żartować, Panie Feynman” - tylko że dotyczy ona nauczania fizyki w Brazylii. Jeden z luminarzy tamtejszej edukacji odpowiedział na jego uwagi: „przypuszczałem, że nie jest za dobrze. Ale teraz już wiem, że toczy nas rak!”.

I co się dziwić, że studenci nie pytają? Tak ich wychowano. Wszelkie pytania – to kłopot dla nauczyciela. W pierwszej, drugiej klasie większość dzieci wyrywa się podnosząc palce „proszę Pani, ja!”. Ale potem się ich tego skutecznie oducza. Znika zainteresowanie – pojawia się wkuwanie na stopień.

A może na uczelniach jest lepiej? Ależ skąd!

Znów następuje przekazywanie kolejnej wiedzy encyklopedycznej. Przecież są minima programowe – a więc to, co urzędnicy zapisali i żadnej dyskusji. Każdy przedmiot sobie – na przykład na politechnice fizyka sobie – mechanika sobie. I tak ze wszystkimi przedmiotami – podejrzewam, że na kierunkach humanistycznych jest podobnie.

Przekonanie studentów V roku, że seminarium powinni przygotować sami, i że muszą go przygotować w taki sposób, aby zainteresować studentów/słuchaczy graniczy z cudem. Najczęściej ograniczają się do wyświetlania kolejnych stron tekstu z komputera (kompletnie nieczytelnego nawet z drugiego rzędu ławek) i monotonnego odczytywania tego, co wyświetlili na ekranie.

A skąd czerpią taki wzorzec prezentacji – od swych wykładowców! Ma być dużo treści (bo wtedy Pan oceni, że się „popracowało”) i sporo „mądrych” określeń i skrótów (z wyjaśnieniem ich znaczenia już jest kiepsko). Próby zwięzłego przedstawienia idei, naświetlenia różnych aspektów zagadnienia należą do rzadkości. Nie mogę tego pojąć – mając „pod ręką” cały Świat – Wikipedię, Google – a nawet Ściągę.pl można błyskawicznie przygotować ciekawe seminarium na prawie dowolny temat. Ale „oni nie chcą chcieć...”.

O jakim „Kapitale Intelektualnym” mowa? O liczbie absolwentów, którzy jeszcze przez dwa-trzy miesiące po odbiorze dyplomu będą pamiętać kilkadziesiąt „wzorów na”, „jedynie słusznych interpretacji” czy też nawet obiektywnych faktów? Od algorytmów są komputery. Od przechowywania danych – biblioteki (elektroniczne lub tradycyjne). Wykształcony (obojętnie w jakiej dziedzinie) człowiek powinien przede wszystkim potrafić myśleć niezależnie, kojarzyć pozornie odległe fakty, dysponować odpowiednio wykształconą intuicją – jednym słowem powinien być twórczy! A tym czasem nasz system kształcenia przypomina dokonywanie zapisu zbiorów na dysku komputera – tyle, że ze znacznie gorszym efektem.

Z moich osobistych doświadczeń wyniesionych z „Doliny Krzemowej” wynika, że Polacy są wręcz podziwiani za wiedzę. Czy więc wszystko jest w porządku? Otóż nie, ponieważ choć chętnie są przyjmowani do pracy, to z awansem już bywa krucho. Dlaczego? Otóż ich koledzy, wykształceni na amerykańskich uczelniach dysponują o wiele mniejszym zasobem wiedzy encyklopedycznej – jednakże „nasi” niestety nie mają nawyku, ani umiejętności ciągłego kształcenia się. W efekcie pozornie słabsi (ale nie „stłamszeni”) absolwenci miejscowych uczelni na ogół bardzo szybko wyprzedzają swoich polskich kolegów.

No tak, ale oni ciągle o coś pytają na zajęciach – i w dodatku domagają się konkretnych odpowiedzi!




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=554