|
|||
:: Idea prawdziwego uniwersytetu Artykuł dodany przez: nfa (2009-02-23 18:10:05) Piotr Jaroszyński Idea prawdziwego uniwersytetu ( głos w dyskusji nad projektem reformy szkolnictwa wyższego)
Uniwersytet pochodzi od łacińskiego słowa "universitas", które oznacza właśnie całość, tę wspólnotę uczniów i mistrzów, wspólnotę autonomiczną, która przez wieki była pilnie strzeżona, zwłaszcza przed zakusami władzy politycznej. I to zostało naruszone wraz z nadejściem socjalizmu, którego pierwszym znakiem ostrzegawczym było upaństwowienie szkół pod koniec XVIII w. w czasie rewolucji francuskiej. Wtedy to politycy, jakże często niedouczeni, ale za to napompowani ideologicznie, zaczęli decydować o nominacjach i programach nauczania. Tą drogą poszła rewolucja bolszewicka, tą drogą poszła PRL, to drogą idzie dziś Unia Europejska ze swoim wszechwładztwem przepisów i administracji. Czy dalej mamy nią iść? Przecież ta droga prowadzi donikąd, nauka europejska zupełnie siadła, ugrzęzła w biurokracji. Nauka nie rozwija się wskutek urzędowych rozporządzeń. To nie jest ani maszyna, ani biuro, to społeczność osób, które łączy umiłowanie prawdy, jej szukania i przekazywania. Ale komu to tłumaczyć? W Stanach Zjednoczonych, które należą do czołówki naukowej świata, nie ma żadnego ministerstwa ani edukacji, ani nauki. Decyzja o awansach leży całkowicie w gestii danej uczelni, bo nie ma innego profesora niż profesor uczelni, gdyż uczelnia jest miejscem jego pracy, a nie ministerstwo. Te wszystkie tytuły, zwyczajne, nadzwyczajne, oderwane od konkretnych umiejętności, talentów i właściwego środowiska, to relikt komuny, która komplikowała drogę awansu tylko po to, by mocniej kontrolować naukowców, by zamiast zajmować się w poczuciu wolności nauką, rywalizowali o tytuły, czasami w ślepej wręcz ambicji, a czasami za cenę tytułu, idąc na współpracę. Nie tędy droga. Jak to wygląda w Stanach Zjednoczonych? Kluczowa sprawa to uzyskanie tzw. tenure, czyli stałej pozycji samodzielnego profesora (Full Professor), w odróżnieniu od asystenta (Assistant Professor) czy profesora niesamodzielnego (Associate Professor). O stałym zatrudnieniu, na wniosek zainteresowanego, decyduje zazwyczaj komisja, w skład której wchodzi kierownik katedry, profesorowie zwyczajni danego wydziału, dziekan i rektor. To oni decydują, czy chcą mieć w swoim gronie osobę X jako profesora na stałe, czy nie, bo uniwersytet to jest ich społeczność. I choć komisja taka może być komuś nieprzychylna, nawet z racji pozamerytorycznych, jak choćby polityczna poprawność, to jest to środowisko reprezentujące tę uczelnię, którą kandydat sam wybrał. W Stanach Zjednoczonych ma do wyboru setki różnych uczelni i jest zwyczajem, że je zmienia. Ale stanowiska różnych szczebli profesorów to są stanowiska uczelniane i co do tego rządowi z jego administracją? A my czytamy, że nie tylko państwowa Centralna Komisja będzie decydowała o habilitacjach, ale - co więcej - że uczelnia nie może prowadzić własnej polityki kadrowej, lecz musi ogłaszać konkursy (punkt 4). Przecież to oznacza całkowite przekreślenie autonomii uczelni, a więc uczelnia de facto przestaje być uczelnią, bo ani o sobie nie decyduje, ani nie tworzy wspólnoty. Przecież wspólnoty nie tworzy się pod przymusem i na drodze odgórnych rozporządzeń. A tu uczelnia stać się ma de facto przedłużeniem ministerstwa. Ale to jest właśnie ta nowa, stara jakość, dobrze znana tym, którzy pracowali na uczelniach w latach 50. Tekst opublikowany w Naszym Dzienniku Poniedziałek, 23 lutego 2009, Nr 45 (3366) Reforma nauki, czyli chichot Stalina
adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=579 |