www.nfa.pl/

:: Co robić z masowością kształcenia? Propozycja terapii.
Artykuł dodany przez: nfa (2005-02-26 16:37:37)


Waldemar Korczyński

Co robić z masowością kształcenia? Propozycja terapii.


Tekst ten jest kontynuacją mojego wcześniejszego tekstu o podobnym tytule. Napisałem w nim, że masowość kształcenia na poziomie pomaturalnym wygenerowała szereg problemów, m.in. :
Napięć w komunikacji student – wykładowca, gdzie ten pierwszy miewa problemy z zapytaniem drugiego o rzeczy, których nie rozumie.
Kłopotów w ocenie wiedzy studenta i problemy z wyjaśnianiem nieporozumień
Obniżający się tzw. poziom ogólny studentów.
Nieuwzględniającymi np. postępu technicznego formami przekazywania wiedzy.
W tym tekście spróbuję zaproponować pewne działania naprawcze. Nie wiem, czy są one realne, nie potrafiłbym też dowieść ich skuteczności, ani ulokować ich wśród znanych (moje propozycje tez nie są nowe) metod i środków poprawiających efektywność kształcenia. Ja staram się tylko wyartykułować moje doświadczenia oraz odczucia i wnioski z prowadzonych na te tematy rozmów. Co zatem możemy zrobić?
Co może zrobić student? Student może dziś wybierać uczelnię nie tylko w Polsce, lecz praktycznie w całej Europie. Dla większości jest to wprawdzie raczej iluzoryczne, bo mają problemy językowe, ale to się szybko zmienia. Na pewno nie grozi nam żadna dramatyczna masowa ucieczka studentów na Zachód, ale może okazać się, że pozostałe w kraju nawet 90% populacji nie zrównoważy tych 10% najlepszych, którzy wyjadą. Student może też spróbować dostosować się do obecnego systemu. Jeśli chce się naprawdę czegoś nauczyć, to o swoją edukację musi zadbać sam. Masowość i taśmowy system kształcenia wyklucza taki kontakt z wykładowcą, by ten ostatni mógł zasugerować np. literaturę dopasowaną do indywidualnych możliwości, wiedzy, czy choćby tylko zainteresowań studenta. W większych ośrodkach może skorzystać z biblioteki, ale w małych znajdzie tam na ogół dzieła o wartości archeologicznej lub typową masówkę, którą kupić może również w księgarni. O literaturę zagraniczną ani wiodące czasopisma nie ma co pytać. Może tez próbować korzystać z Internetu. Niestety, jeśli nikt nie podpowie mu jakich szukać haseł, jego szanse są tez raczej kiepskie. Może tez oczywiście zafundować sobie korepetytora, a na ostatnim roku „writera”, który na zamówienie napisze mu stosowną prace dyplomowa. Potem opiekun tej pracy, jeśli znajdzie czas aby ją przejrzeć, będzie główkował jakby tu udać, że bierze to za dobra monetę.
Co my możemy zrobić? Niestety, również niewiele. Jeśli chcemy (a na ogół chcemy) żyć na jakimś sensownym poziomie, to zasuwamy zwykle na dwóch (lub więcej) etatach, bo na jednym na głupie Kanary nie jest nas stać. Nie ma wiec czasu, aby zając się studentem, pogadać z nim o jego pojmowaniu naszych przedmiotów, jego odczuciach itp.. O jakiejkolwiek reakcji na takie sygnały, o pogadaniu o tym co on myśli tez nie ma czasu. Koszula bliższa jest ciału niż sukmana (Nie kwestionuję istnienia chlubnych wyjątków. Piszę jednak o standardach.). Zresztą nawet bardzo wyrobiony wykładowca miewa problemy z wymiganiem się od dodatkowych zajęć. Co zatem robimy? Po pierwsze zawalamy zwykle prace naukową. Nie myślę tu o nauce przez duże N, ale o zwykłym „odchamianiu się” np. na seminariach zakładowych czy poprzez lekturę czasopism. Napisanie od czasu do czasu czegokolwiek, to tez forma higieny intelektualnej, która dla wielu jest trudno osiągalna bo na zajęciach gada się nie o tym co nas interesuje, ale o tym za co nam (niekiedy dobrze) płacą. Jak się nic nie czyta ani nie pisze, to dość szybko dorównujemy poziomem studentom. Nie każdy może sobie na to pozwolić, ale wielu może i chętnie z tego korzysta. Możemy też zająć się estetyczną stroną wykładu czy ćwiczeń. Jeśli się sprężymy, to uda się schować omawiane treści za opakowanie (prezentacja w „Power Poincie”, wydrukowane dla studentów testy czy skomplikowana „obiektywna” formuła oceny, ale ładny krawat też się liczy) tak głęboko, że oszołomiony student uzna nas za najlepszego nauczyciela wszechczasów. O rachunku za sporządzenie prezentacji tez oczywiście nie zapomnimy (jeśli można, nie zawsze się to udaje). I tak naprawdę, to niewiele więcej można w tych warunkach zrobić. Duże możliwości daje „nauczanie konstruktywne”, np. ograniczanie się do nauczania kilku dobrze znanych algorytmów. Ucząc tego metodycznie, krok po kroku, mamy właściwie zagwarantowane zarówno dobre wyniki nauczania, jak i pozytywną ocenę studenta. Jeśli coś daje się np. zaprogramować, to nawet kiepski student się tego nauczy. Pochwalą nas więc przełożeni, bo sprawność nauczania jest wysoka, a studenci wystawia dobrą notę, bo mają poczucie, że coś umieją. Nie byłoby to takie złe, gdybyśmy jeszcze nauczyli ich, tak nielubianej teorii, na podstawie której te algorytmy zbudowano. Na to jednak nie ma już czasu (a często i – nie tylko studenckich – możliwości) więc poprzestajemy na przepisach pomijając ich uzasadnianie. Jest to postawa racjonalna; usiłując robić inaczej oberwiemy od szefa za niską sprawność nauczania i od studentów za „niejasny”, mało zrozumiały wykład. Na finansowanie jakiegoś dokształcania się liczyć raczej nie można. Jedyna forsa jaka na przeciętnej (przypominam; nie mówimy tu o kilku najlepszych) uczelni jest, to pieniądze na „robienie stopni i tytułów naukowych”. I to jest sensowne, bo rektor, który chciałby płacić za cokolwiek innego znajdzie się natychmiast miedzy młotem nędznego finansowania, a kowadłem „minimów kadrowych”. Możemy oczywiście robić za Judymów, ale ten facet chyba nienajlepiej skończył.

Jak to jest z forsą? Z różnych rachunków wynika, że Państwo przeznacza na kształcenie jednego studenta rocznie ok. 4 tysięcy złotych, a prorektor UJ mówił w 2002 roku o 5-ciu tys. na studenta UJ. Nie jest to chyba tak całkiem mało, jeśli zauważyć, że wiele uczelni prywatnych kształci na modnych dziś kierunkach za połowę tej kwoty. Na pewno jest to znacznie poniżej kosztów na kierunkach technicznych czy medycznych. Zauważmy jednak, że większość studentów (zaoczni) za naukę i tak płaci. W dającej się przewidzieć przyszłości większej forsy na szkolnictwo nie będzie. Dobrego wyjścia z tej sytuacji nie ma, ale można ratować się jakimś systemem stypendialnym. Widziałbym to tak. Każdy podejmujący studia otrzymuje bon edukacyjny o określonej, zmiennej w czasie (na ile nas aktualnie stać) wartości. Za bon ten może „wykupić” uczestnictwo w jakich chce i gdzie chce zajęciach. Może więc np. (jeśli są miejsca) uczestniczyć w wykładach z teorii prawa na UJ i ekonomiki produkcji w AE. Uczelnie też nie są bierne i mogą uzależnić uczestniczenie w określonych zajęciach od zdania testu kompetencji. Może też (na kierunkach nie wymagających zajęć laboratoryjnych) nie uczestniczyć w żadnych zajęciach, a bon, po upływie terminu jego ważności (i zdaniu egzaminu – to hamulec dla oszustów) odsprzedać państwu.
Propozycja oceniania Mało jest dziedzin, gdzie ocena „procesu produkcji” jest ważniejsza niż ocena produktu finalnego. Jest tak m.in. w produkcji artykułów spożywczych, gdzie zachodzi obawa, że np. producent obniżając koszty zatruje konsumenta jakąś chemią. Trochę podobnie jest w edukacji, gdzie ocena procesu edukowania studenta bywa ważniejsza od oceny jakości absolwenta. Nie proponując całkowitej rezygnacji z oceniania warunków kształcenia, pozwalam sobie zasugerować rozważenie podobnie jednolitej jak np. towarów oceny absolwentów i studentów. Aby sensownie oceniać, będący podstawą obecnej uczelnianej hierarchii, poziom nauczania należałoby wprowadzić jednolitą ocenę wszystkich absolwentów określonego kierunku studiów, tak jak dziś ocenia się maturzystów. W odróżnieniu jednak od matur egzamin taki (kompleksowy, średnio jeden na semestr lub dwa), winien być tylko pisemny, całkowicie anonimowy (część „werbalną” można zresztą zwalić na komputer; opracowanie stosownych testów nie jest zadaniem na lata) i zdawany przed komisją z innego ośrodka. Tak naprawdę, rola komisji ograniczałaby się właściwie do korygowania pomyłek komputera (tam, gdzie możliwe jest sprawdzanie wiedzy, a częściowo i umiejętności przy pomocy komputera) oraz oceniania pisanych przez studenta prac (np. na filologiach). Oprócz porównywalności ocen uczelni zwiększyłoby to znacznie poziom zaufania do dyplomu. Procedurę taką stosować by można do tzw. pierwszego szczebla kształcenia, tzn. licencjatu i studiów inżynierskich. Być może okazałoby się, że liczba magistrantów gwałtownie by zmalała i finansowane przez budżet dobre uczelnie mogłyby, rezygnując z kształcenia licencjatów dobrze przygotowywać magistrów. Gdyby finansowanie uczelni kształcących na niższym poziomie prowadzić wyłącznie poprzez bony edukacyjne i uczciwy system stypendialny, to mogłoby się okazać, że w trosce o swą egzystencję zaczęłyby one bardziej sensownie wydawać zarobiony, właśnie zarobiony, nie otrzymany z MENiS, grosz. Mogłoby też okazać się, że wcale nie jest ważne, czy uczelnia jest państwowa, czy prywatna. Nie proponuję tego rozwiązania w stosunku do finansowanych przez budżet najlepszych kilku uczelni, które powinny jednak uzyskać znacznie większą autonomię, również w zakresie doboru kadry i programów nauczania. Tu możliwe byłoby nauczanie w relacji uczeń – mistrz, co w masowym dziś nauczaniu na poziomie licencjatu nie jest możliwe. Umożliwiłoby to być może powstanie wysoce specjalistycznych zespołów ludzi zajmujących się podobnymi zagadnieniami i mówiących wspólnym językiem zwanych dawniej „szkołami”. Główną zaletę takiego systemu oceniania upatrywałbym jednak w spłaszczeniu hierarchii; taki, zewnętrzny w istocie egzamin trudniej byłoby obejść i student nie miałby wielu możliwości się do takiego „obchodzenia” przyzwyczaić.

Możliwe korzyści i widoczne problemy Wydaje się, że powiązanie kształcenia z pewnym wysiłkiem finansowym (bony nie wystarczałyby na sfinansowanie całości studiów) pozwoliłoby na ograniczenie negatywnych skutków egalitaryzacji kształcenia (lepsi dostawaliby stypendia, a gorsi wypadaliby po „wyczerpaniu bonu edukacyjnego”. Mogliby jednak kontynuować naukę za własne pieniądze i ewentualnie wrócić do stypendium po zdaniu właściwych egzaminów). Wprowadzenie jednolitego systemu oceniania zwiększyłoby wiarygodność dyplomu i pozwoliło wyeliminować trudną do opanowania patologię kupowania prac dyplomowych (dyplom otrzymywałoby się na podstawie egzaminu, nie obrony pracy dyplomowej, a na poziomie ponadlicencjackim promotor miałby taką ilość dyplomantów, która gwarantowałaby samodzielność dyplomów. Na pewno bardzo pomocnym byłoby nakazanie publikowania wszystkich prac dyplomowych na internetowych stronach domowych uczelni. Dziś jest to w pełni wykonalne.). Wyraźne oddzielenie procesu nauczania od procesu oceniania spowodowałoby zmianę statusu szkoły i nauczyciela. Straci sens porównywanie poziomu studiów zaocznych i dziennych, bo nie będzie ważne jak kandydat na inżyniera czy magistra zdobył wiedzę, a tylko to czy zdobył wystarczającą jej „ilość”. Wykładowca stałby się normalnym nauczycielem i nie byłby traktowany jako kolejna przeszkoda na drodze do dyplomu, co dziś staje się powoli standardem. Student i jego nauczyciel staliby po tej samej stronie „przeszkody” (egzaminu) i obaj byliby zainteresowani w jej pokonaniu. Wydaje się, że niebagatelną role odgrywałaby też możliwość samooceny studenta (wszystkie testy egzaminacyjne byłyby dostępne w Internecie), który mógłby sam, w dowolnej chwili, ocenić swoje umiejętności i zadecydować czy podejść do egzaminu. Nie jest to nic nowego; tak zdaje się na prawo jazdy. Zrównano by też pozycje szkół państwowych i prywatnych (zakładam tu wspomniane wyżej finansowanie) i pozwoliło na rzeczywistą ocenę ich wartości. W dalszej perspektywie można by pewnie rozważać rozmaite formy małych prywatnych firm edukacyjnych wspomagających modny ostatnio „homelearning”. Dano by dobrym uczelniom szansę sensownego bytowania we „wspólnej przestrzeni edukacyjnej” zjednoczonej Europy. Na pewno dużym problemem byłoby rzucenie uczelni państwowych na głęboką wodę wolnego rynku. Być może niektóre utoną. Te które pozostaną będą jednak lepsze niż dziś. Trzeba oczywiście jasno powiedzieć, że proponowane ocenianie pozwala weryfikować tylko wiedzę werbalną i niewielką część wiedzy typu „know why”; tak ważne np. dla inżyniera „know how” musiałby on zdobywać w relacjach mistrz-uczeń. Czy jednak dzisiejsza masówka umożliwia coś więcej?

Bon edukacyjny Wspomniany wyżej bon edukacyjny uczyniłby mówienie o autonomii sensownym, a z czasem wygenerowałby pewnie jakiś sensowny, przejrzysty rynek edukacyjny, co pewnie wyszłoby i edukacji i finansom państwa na zdrowie. Na pewno nie można w dający się przewidzieć przyszłości zrezygnować z centralnego finansowania zadań w naukach „podstawowych”, gdzie ze względu na nieprzewidywalność wyników wolny rynek doprowadziłby do szybkiej emigracji tych nauk (właśnie nauk, nie naukowców, bo ludzie wyjeżdżaliby masowo). Proponowana koncepcja tzw. uczelni badawczych (por. Pacholski L.Zacznijmy lepiej uczyć studentów. Zanim dostaniemy Nobla, Tygodnik Powszechny nr 43, 24.10.2004) daje się jednak doskonale pogodzić z bonem edukacyjnym; może nawet lepiej niż dzisiejszy system, gdzie pieniądze z grantów KBN wydawane były np. na zakup książek czy urządzeń służących głównie (a bywało, że wyłącznie) dydaktyce. Warto też zauważyć, że duży procent studentów akceptuje potrzebę wprowadzenia takiego bonu.
Czy Państwo musi odpowiadać za wszystko? Proponowane podejście do edukacji zakłada znacznie większą aktywność nauczanego i jego odpowiedzialność za efekty nauki. Nie wydaje się więc sensowne myślenie o takim właśnie reformowaniu np. szkoły średniej. Zauważmy jednak, że współczesne społeczeństwo coraz chętniej spycha na państwo zadania, które, nie tak w końcu dawno, należały do powinności rodziny. Edukacja jest tego dobitnym przykładem. Nie myślę tu o tym by proces ten całkowicie odwrócić i zwalić na współczesną, i tak już często niewydolną, rodzinę ciężaru edukacji dzieci. Być może jednak umożliwienie rodzinom chętnym i zdolnym do, częściowej choćby, edukacji swych dzieci, samodzielnego kierowania ich edukacją spowodowałoby nie tylko poprawę ich wyników, ale również oszczędziłoby im stresu związanego z udziałem w zajęciach szkolnych. Rozumiem, iż pomysł ten jest „obrazoburczy’ i śmierdzi na kilometry tak dziś potępianą segregacją szkolną. Czy jednak wysokie czesne bezstresowych szkół prywatnych nie segreguje młodzieży?. Może warto byłoby podyskutować o tym na co nas rzeczywiście stać. Możemy oczywiście bohatersko umierać za zapisane w Konstytucji bezpłatne kształcenie, możemy tez jednak spróbować trochę mniej ambitnie przeżyć w cieniu realności. Wróbel w garści bywa lepszy niż kanarek na dachu.

Korporacja nauczanych i nauczających wspólnie poszukujących prawdy. To najlepsza ze znanych mi definicji uniwersytetu. I tak chyba kiedyś było. Jak już wspomniano, tylko część wtedy przekazać można w nowoczesny, „taśmowy” sposób. Jest to wiedza mniej lub bardziej werbalna. Umiejętności, wiedza określana jako „know-how”, nie jest możliwa do przekazania na wykładzie, a prawdopodobnie również na ćwiczeniach, które polegają na „rozwiązaniu zadań”. Jedynym sposobem przekazania tej wiedzy jest wspólna praca nad problemem, nie wydumanym, 10-cio minutowym zadaniem, ale problemem angażującym rozwiązującego i zmuszającym go do poszukiwania własnych, nie biernego powielania cudzych, rozwiązań. Tu nie da się oszukać i trzeba z jakimś lokalnym „mistrzem” rzeczywiście współpracować. Zauważmy, że tak właśnie „studiowali” w większości „dobrzy” absolwenci Getyngi, Oxfordu czy Sorbony. Oni po prostu terminowali u swoich mistrzów. Ten częsty kontakt, wzajemne „podrzucanie” sobie problemów, ale chyba również wytworzenie specyficznej atmosfery „etosu poszukiwania prawdy”, wydaje się być tym co przerabia biernego ucznia w aktywnego, świadomego celu studenta. Czy jest to dziś możliwe?. Jeśli mistrzem miałby być zawsze wykładowca to nie. Można jednak wykorzystać tu studentów. Zauważmy że duża różnica poziomów ucznia i mistrza raczej przeszkadza, zniechęcają się obaj. Pierwszy sfrustruje się niemożliwością dogonienia mistrza, drugiego załamie bezowocność jego wysiłków. Spróbujcie zresztą postawić wybitnego specjalistę przed klasą w podstawówce lub gimnazjum. Z godzinę czy dwie może udałoby mu się sensownie nawiązać kontakt z uczniami, potem byłoby pewnie tragicznie. Uniwersytet określano kiedyś jako „korporację nauczanych i nauczających wspólnie poszukujących prawdy”. Czy stałoby się coś złego, gdyby student trzeciego roku „prowadził” 3-4-ro osobową grupkę pierwszaków?” Nie zrobiłby tego ani „na oślep”, ani „za frajer”. Problemy ustalane byłyby wspólnie z wykładowcą (mogłaby to być jakąś namiastka „pracy dyplomowej), a student za dobrą opiekę nad kolegami premiowany byłby np. oceną ze specjalnie w tym celu wprowadzonego przedmiotu.
Policzymy za i przeciw. Wpierw za.
Prowadzący swych kolegów student - mistrz z jednej strony powtarzałby nabyte wcześniej wiadomości, z drugiej zdobywał umiejętności jakiegoś kierowania zespołem. Wspomniane powtarzanie byłoby aktywne; dla swych młodszych kolegów byłby nauczycielem. Na pewno wiele spraw zobaczyłby inaczej.
Pierwszoroczny student miałby do dyspozycji przedmiotowego "guru", którego mógłby bez skrępowania pytać o wszystko. Dziś często jest tak, że student boi się pytać wykładowcę by się nie wykazać totalnym brakiem wiedzy lub nie ośmieszyć przed kolegami.
Taka współpraca nad rozwiązywaniem postawionych przez wykładowcę problemów byłaby zarówno wprowadzeniem do przewidzianej planem studiów praktyki, jak i jej substytutem (w niektórych specjalnościach bardzo trudno jest zapewnić studentom praktykę)
Taki student-wykładowca stawałby się z konieczności bardziej aktywny, bo jego młodsi koledzy naciskaliby go pytaniami. Będąc sam nauczycielem oceniałby tez prawdopodobnie trochę inaczej swoich, „prawdziwych” wykładowców.
Przeciw.
1.Istnieje niebezpieczeństwo, że będący lokalnym "guru" student okaże się być np. kiepskim specjalistą i nauczy kolegów źle. Mogłoby dojść do efektu "wzmocnienia błędów". Tu można chyba trochę zaradzić obligując pierwszaka do korzystania z literatury i Internetu. W napisanym sprawozdaniu (pisałby je po każdym semestrze) musiałby bardzo szczegółowo opisać z czego korzystał.
2.Nie wiadomo ilu studentów ma predyspozycje do poprawnego kierowania zespołem. Być może okazałoby się, że na konkretnym roku trudno będzie zapewnić odpowiedni poziom "mistrzów". Ten sam problem ma jednak każda uczelnia z doborem kadry. I jakoś go rozwiązuje.
3.System wymagałby stałego monitorowania przez wszystkich wykładowców. To najsłabszy chyba punkt pomysłu. Mogłoby się okazać, że wysiłek organizacyjny i menadzerski ponoszony przez uczelnię byłby większy niż dziś. Przy obecnym, sztywnym systemie wymagań i wyników tak by pewnie było. Gdyby jednak student zamiast np. 6-ciu egzaminów w roku zdawać musiał jeden czy dwa w wybranym przez niego terminie i mógłby sam organizować sobie czas, to mogłoby się okazać, że wysiłek jest opłacalny. Na pewno trzeba by zatrudnić w uczelniach sporo osób potrafiących organizować pracę studentów. Mogłoby się też okazać, że niektórych, obecnie bardzo dobrych i pożądanych w uczelniach ludzi przesunąć trzeba do pracy stricte naukowej lub powierzyć im kształcenie w ramach seminariów lub bardzo specjalistycznych wykładów.
Ani pomysł oddzielania nauczania od oceniania ani proponowana „dwoistość” ról studenta - nauczyciela nie są niczym nowym. Pierwszy jest efektem prób jakiejś „obiektywizacji” oceny, druga występowała w historii edukacji dość powszechnie (chyba stąd m.in. wzięła się obecna uczelniana hierarchia – por. stanowisko asystenta.). Ta druga jest zresztą dziś jeszcze obecna w niektórych ośrodkach. Według mojej wiedzy ani jedno ani drugie nie jest częste. Nie jest jednak również częstą taka eksplozja masowości kształcenia jaką przeżywamy dziś w Polsce. Od tej masówki ucieczki chyba nie ma. Lepiej też chyba, by młodzież studiowała niż wystawała pod klatkami wieżowców. Być może warto byłoby pomyśleć o jakiejś formie „kształcenia dla koegzystencji”, które nauczyłoby ludzi radzić sobie w rozmaitych sytuacjach „wykluczenia”, bo rozwój technologii powodować będzie, iż coraz więcej ludzi pozostawać będzie bez pracy. Być może uda się zrealizować rozmaite wizje szczęśliwej przyszłości i problem bezrobocia zniknie, ale na pewno nie stanie się to szybko. Wydaje się, iż proponowany system ma jeszcze tę zaletę, że z jednej strony nigdy nikogo nie „wyrzuca”, bo każdy studiuje we własnym tempie i zawsze - bez stresujących „pościgów” - może pojąć studia tam gdzie je przerwał (w ramach jakiegoś sensownego okresu czasu np. ośmiu lat), z drugiej zaś zdolniejsi mogliby ukończyć studia wcześniej i jeszcze zarobić na odsprzedanym Państwu bonie edukacyjnym. Trzeba sobie oczywiście jasno powiedzieć, że proponowane zmiany skutkować muszą obniżeniem poziomu absolwentów lepszych szkół na poziomie licencjacko – inżynierskim (te gorsze powinny się jednak poprawić). Byłby to jednak poziom kontrolowalny, a stosując odpowiednia politykę egzaminacyjną można by sterować zarówno tym poziomem jak również „rozkładem specjalności absolwentów” skuteczniej niż dziś.
Jest jeszcze jeden aspekt naszej szczególnej sytuacji w dziedzinie edukacji. Jesteśmy otóż jedynym chyba w Europie krajem, w którym w tak krótkim czasie umasowiono wyższe wykształcenie. Nasi absolwenci skonfrontowani zostaną wkrótce z absolwentami uczelni zachodnich, których poziom (mówimy o dominancie, nie o najlepszych ani nawet średnich) jest jednak trochę wyższy. Opinię o edukacji kształtują nie tylko najlepsi, ale również ci najczęściej występujący, a najłatwiej uzyskać kiepska opinię rozczarowując oczekującego takich, jak w jego kraju ojczystym, wyników pracodawcę. Za to zapłacą oczywiście ci najlepsi, ale stracą też średniacy, bo ludzie nie będą mieli do naszych dyplomów zaufania. I żadne ogólnoeuropejskie porozumienia ani paszporty edukacyjne tego nie zmienią.
Mam pełną świadomość faktu, że takie jak te propozycje są głęboko arynkowe i w jakimś sensie amoralne, bo każą ładować forsę w ludzi ocenianych przez rynek jako towar gorszej jakości. Dziś jednak robimy w istocie to samo, a główna różnica polega na tym, iż iluzję dobrego średniego (propozycja dotyczy nie najlepszych, a przeciętnych) poziomu podlewamy złudzeniami możliwości jego zachowania, a może nawet podniesienia w istniejących organizacjach kształcenia. Na jak długo starczy nam tych złudzeń?
Nie mam, jak już wspomniałem, ani ambicji naprawiania świata, ani szczególnie dużych złudzeń co do realności prezentowanych pomysłów (jako rzekłem nie uważam się również za ich jedynego, a na pewno nie pierwszego autora). Nie wiem też na ile są one sensowne. Tekst ten traktuję raczej jako próbę podtrzymania zainicjowanej na tym portalu dyskusji o sprawach bardzo ściśle związanych z tym, z czego żyjemy.


adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=65