www.nfa.pl/

:: Jak pisać o patologiach?
Artykuł dodany przez: nfa (2005-05-17 13:12:15)

Waldemar Korczyński

Jak pisać o patologiach?

Odpowiedź wydaje się być oczywista. Konkretnie, otwarcie, odważnie (broni nas przecież prawo i „kodeksy etyczne” ludzi nauki i wyższej edukacji) i ze szczegółami. Niestety tylko pozornie tak jest, a diabeł tkwi, jak zwykle, w szczegółach.

Sposób zalecany i powszechnie akceptowany

Zacznijmy od tzw. drogi służbowej i dobrych obyczajów. Ta pierwsza nakazuje o nieprawidłowościach powiadamiać przełożonych, potem stosowne władze i ministerstwo. Następnie właściwe gremia doradcze i opiniujące, a potem dopiero mówić o wykrytym przekręcie czy nieprawidłowości publicznie. Najlepiej najpierw bez szczegółów personalnych i nazwisk, ale dobrze, jasno, scharakteryzować problem. Jeśli to możliwe wskazać naruszenia prawa czy explicite wyartykułowanych zasad. Należy tu wskazać konkretne przepisy, bo władza na ogół „nie potrafi” ich odszukać i stwierdza, że wszystko jest zgodne z prawem. Bywa też, że powiada, iż powołana jest do innych (wyższych?) celów i przekazuje rzecz dalej. Jeśli zrobi to odpowiednio zręcznie, to istnieje duża szansa na takie zapętlenie działań podnoszącego zarzuty buntowszczika, że straci on ochotę na dalsze działania. Pierwsze wystąpienia publiczne należy podpisywać pseudonimem, podlać wszystko sosem społecznej szkodliwości i uogólnić do tego stopnia, by jakiekolwiek odniesienia do konkretnych osób były ewidentnym nietaktem. Dopiero na końcu, po wyczerpaniu wszelkich innych możliwości podnosić sprawę publicznie z podawaniem nazwisk.


Wersja uczelniana

W przypadku przekrętów w normalnym, nie uregulowanym żadnymi ekstraordynatoryjnymi zasadami, życiu, o ewidentnych naruszeniach prawa czy nawet podejrzeniach naruszenia prawa należy, zgodnie z prawem, powiadomić prokuraturę, której obowiązkiem jest wyjaśnienie sprawy. W autonomicznych uczelniach rzecz nie jest tak jednoznaczna i „wynoszenie” spraw uczelnianych poza uczelnie traktowane jest co najmniej jako naruszenie zasad uczelnianego współżycia i dobrych obyczajów. Człowiek, który natknął się na przekręt staje tu wobec dylematu. Czy jestem najpierw obywatelem RP i naruszenie prawa winienem natychmiast zgłosić prokuraturze, czy też jestem przede wszystkim członkiem konkretnej społeczności akademickiej i winienem dążyć do załatwienia sprawy we własnym, uczelnianym, zakresie? A co mam zrobić, gdy przekręcającym jest osoba, pełniąca w uczelni funkcję, mająca możliwości „zatarcia śladów”, i tak ustawiona, że żadne władze akademickie nic jej nie zrobią? Można za to samemu oberwać. I to niekoniecznie za podjęcie działań. Można tez dostać po łbie za sam fakt, że się o przekretach wie, bo władzom może zależeć na dezawuowaniu ewentualnych niebezpiecznych wypowiedzi ZANIM się one pojawią. W silnie hierarchicznej strukturze nauki i szkolnictwa wyższego taki odkrywca przekrętów może być uziemiony zanim jeszcze publicznie otworzy usta. Wymóg przestrzegania drogi służbowej daje tu władzom czas na rozpoznanie sytuacji (facet musi ujawnić co wie) i podjęcie stosownych działań. Możliwości jest wiele. Można zręcznie doprowadzić do przedawnienia sprawy, można zniszczyć dowody, można poszantażować takiego typa np. zwolnieniem z pracy (gdy sprawa przyschnie i tak się go wywali, bo kto by trzymał faceta, który podnosi głowę), a jeśli wszystkie te możliwości zawiodą, dobrze jest gościa oczernić. Można np. powiedzieć, że to frustrat, który szuka odwetu za jakieś krzywdy, można przypisać mu najróżniejsze przewinienia czy wady charakteru (wszystko oczywiście poparte opiniami przełożonych), a jak już wszystko zawiedzie, to jeszcze zawsze można np. rozpuścić plotkę, że to psychol, albo drań jakiś okrutny, który nic tylko kombinuje jakby tu istniejący (najlepszy z możliwych oczywiście) system rozwalić i ułatwić awanse takim jak on miernotom. Dotknięty takimi działaniami nieszczęśnik może zrobić tylko jedno; przyznać się awansem hurtowo do wszystkiego, co mogą jego adwersarze wymyślić i dalej pytać o konkrety. Schemat wygląda tu następująco; „ja XY, drań, łotr i kanalia, przyznaję się do wszystkiego, co zarzuca mi Szanowna Władza dziś i co kiedykolwiek jeszcze będzie mi łaskawa zarzucić, w szczególności do wywołania wojny peloponeskiej i zatopienia Atlantydy, i pytam uprzejmie co fakt ten zmienia w podnoszonych przeze mnie pod adresem Szanownej Władzy zarzutach”. I to jest NAPRAWDĘ wszystko co może uczynić, bo przestrzegając „drogi służbowej” sam dał władzy możliwości ukręcenia sprawie łba i zaprosił ja do przeciwdziałania. A warto tu zauważyć, że oskarżenia pod adresem władz formułowane są tak, że pamięta się zwykle bardziej funkcję oskarżonego niż jego nazwisko. Co więcej, w (bardzo rzadkich) przypadkach, gdy „przekrety” są nie do ukrycia, konsekwencje ponosi nie konkretna osoba (chyba, że np. niewybranie na następną kadencję uznamy za karę), ale instytucja, forsę buli podatnik, a winny kpi sobie z głupka, który odważył się wychylić. Zupełnie inna jest sytuacja wychylającego się. Tu epitety kierowane są nie do stanowiska, ale do konkretnej osoby, która nie ma na ogół szans, by udowodnić, że nie jest wielbłądem. I będzie mu to pamiętane pod jego konkretnym nazwiskiem. A gdyby, Boże uchowaj, nie potrafił udowodnić jakiegoś, drobnego nawet, szczegółu podnoszonych zarzutów lub popełnił jakiś błąd formalny, to, jako szargający świętości, poniesie surową karę. Tak to wygląda, gdy jakiś frajer usiłuje brać serio „uświęcone tradycją” obyczaje akademickie.


Sposób na bojownika (realistę) o dobro wspólne

Inne postępowanie sugeruje doktor Wroński. Należy przekręt” dobrze udokumentować i natychmiast upublicznić ze wszystkimi znanymi szczegółami, w szczególności nazwiskami winnych i opisem ich roli w sprawie. Takie krótkie, dobrze wymierzone uderzenie. I koniecznie, od pierwszego sygnału, podpisywać publiczne wystąpienia własnym nazwiskiem. Zaskoczony „przekrętowicz” nie ma czasu na przygotowanie wykrętów, a równie zaskoczona władza musi podejmować decyzje w bardzo dla niej niewygodnym trybie jawności. Nie ma tu dużych szans ani na zmiękczanie faceta, ani na tworzenie „właściwego” klimatu sprawy. Ta metoda też ma, niestety, kilka poważnych wad. Po pierwsze najczęściej obrywają również ludzie niewinni, lub mało związani ze sprawą, bo pierwszą reakcją zaatakowanej władzy jest próba zwalenia winy na innych lub szantażowania nielojalnego „donosiciela” wyrządzeniem krzywdy jego kolegom, podwładnym lub bliskim. Po drugie wyciągający przekrety typ zostaje natychmiast posądzony o załatwianie osobistych porachunków, bo zwykle tkwi w sprawie po uszy (gdyby było inaczej, to pewnie nic by o niej nie wiedział). Tak po prostu funkcjonuje świadomość społeczna. I na to nie ma rady. Tu ciekawostka. Otóż w uzasadnieniu odmowy rozpatrzenia skargi na ewidentnie krzywdzące delikwenta, przestępcze w istocie, działania władz jednej z uczelni, właściwy do rozpatrzenia tej skargi organ orzekł, że skargi rozpatrywać nie będzie, bo skarżący jest w konflikcie z władzami tej uczelni. Konflikt powstał właśnie z powodu tych przestępczych działań, ale był oczywiście faktem. Gdyby skarżący miał pretensje do uczelni, z którą nie miał nic wspólnego, a najlepiej zupełnie jej nie znał, to sprawa byłaby pewnie rozpatrywana. Tylko po co, jeśli by jej nie było? Po trzecie ten tryb ujawniania nieprawidłowości ma się nijak do autonomii uczelni, bo jest ona zwykle rozumiana jako swoista hermetyzacja środowiska uczelni. I to jest PRAWDZIWA tradycja akademicka, której długo jeszcze żadne kodeksy ani oficjalne wypowiedzi nie zmienią. Po czwarte wreszcie upubliczniający przekręt człowiek musi być przekonanym, że władze w normalnym trybie sprawy nie załatwią. Nie wystarczą tu żadne podejrzenia ani wyrażane w prywatnych rozmowach poglądy. Trzeba mieć właśnie PRZEKONANIA. W wielu przypadkach nie chodzi nawet o odwagę ich głoszenia, ale o to, że nie nabiera się tego z dnia na dzień. To bywa długi, zwykle nieprzyjemny, proces, którego uwieńczeniem jest nie tylko przekonanie o tym, że władze tej konkretnej sprawy nie załatwią, ale również niewiara w to, że cokolwiek sensownego załatwią i dostrzeżenie faktu, że przez wiele lat było się przygłupem w końskich okularach, często szczeblem drabiny dla jakichś cwaniaków. Mało kto lubi widzieć takiego faceta w lustrze. A kto lubi pracować w atmosferze podejrzeń, że władza jest nieuczciwa? Jak pracować z przełożonym, któremu się nie ufa? To bardzo obciąża psychicznie i raczej pracy naukowej nie sprzyja. Ten sposób pisania o patologiach wymaga albo żelaznego charakteru, albo możliwości szybkiego (i chyba częstego) zmieniania pracy. Może to być również uzyskana np. w wyniku odziedziczenia miliona dolarów niezależność finansowa.


No to jak pisać?

Ja dziś dobrego sposobu nie widzę. Najlepiej byłoby, gdyby w ogóle nie trzeba było pisać, a przynajmniej nie tak często jak dziś. Ludzie piszą, bo nie znajdują żadnej innej drogi rozwiązywania konfliktów. Według mojej wiedzy nie ma w Polsce instytucji, która zajmowałaby się sprawami nieprawidłowości w uczelniach, a przynajmniej by to oficjalnie deklarowała. Jeśli się mylę, proszę o konstruktywną krytykę i wskazanie takiej instytucji.

Tylko mediator, czy aż zapobiegacz?

Myślę, że sygnalizowany przez doktora Wieczorka problem ustanowienia mediatora akademickiego jest znacznie pilniejszy niż się nam wszystkim wydaje. Taka instytucja (raczej nie pojedynczy człowiek) mogłaby nie tylko pomagać w rozwiązywaniu uczelnianych konfliktów, ale również, a może nawet głównie, zapobiegać powstawaniu sytuacji, w których żadna ze stron konfliktu dobrego wyjścia nie ma. Nie mam pojęcia jak powinien on być umocowany, ale wiem, że obecna sytuacja prowadzi w wielu miejscach do konfliktów, których można by uniknąć. Mam odczucie, że większość uczelnianego środowiska uważa, iż mediator taki byłby głównie rzecznikiem szeregowych pracowników przejmując tym samym rolę związków zawodowych. Ja myślę, że tak naprawdę, bardziej pomógłby on każdej rozsądnej władzy, bo zwiększanie globalnej sumy napięć w systemie na pewno nie leży w jej interesie. Jest jeszcze jeden ważny aspekt działania takiego mediatora. Otóż każdy podnoszący jakieś zarzuty człowiek musi liczyć się z tym, że nawet najbardziej „publiczna” sprawa stanie się z czasem jego sprawą OSOBISTĄ, bo argumentowanie „ad personam” stosowane jest przez wszystkie władze bardzo chętnie. W przypadku nauki jest ono łatwiejsze ze względu na wysoki społeczny autorytet (niektórzy mówią „etos”) elity nauki. Z drugiej strony upływ czasu i ogrom przetwarzanej codziennie informacji powoduje, iż taka jego, osobista już, sprawa zostaje przez potencjalnych sojuszników zapomniana, a on zostaje sam ze wszystkimi wygenerowanymi przez PUBLICZNĄ sprawę jego OSOBISTYMI problemami. Władza dobrze o tym wie i niekiedy nawet jakiemuś desperatowi o tym przypomina. Otóż mediator mógłby również monitorować załatwianie niektórych przynajmniej spraw i niedopuszczać do ich przewlekania.

Pisać więc czy nie pisać?

Póki co pisać chyba jednak trzeba, bo choć na ukaranie winnych szans raczej nie ma (można ich jednak publicznie piętnować), to może uda się coś w systemie naprawić. I to jest wszystko, co dziś możemy zrobić. Judymów rzeczywiście nie sieją, ale czy to właśnie my mamy się tego wstydzić?


adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=91