Prawie od dwóch lat[1] z niezmiennym zainteresowaniem śledzę w mediach wypowiedzi Ministra Nauki Prof. Kleibera. Kiedy w listopadzie 2001 przeczytałam wypowiedź Pana Ministra zamieszczoną na łamach Gazety Wyborczej odebrałam ją personalnie, a rodzinie i przyjaciołom obwieściłam, że nareszcie problem odpowiedniego wykorzystania potencjału intelektualnego wykształconych Polaków zostanie wzięty pod uwagę. Podobnie przyjmowałam kolejne, krótkie czy obszerniejsze wystąpienia telewizyjne Pana Ministra. Sądziłam, że widoczna poprawa mojej sytuacji nastąpi niebawem. Dzisiaj, kiedy usłyszałam wypowiedź Pana Ministra z okazji ogólnopolskiego Dnia Nauki już tak nie sądzę. Asertywne wypowiedzi Pana Ministra Nauki irytują mnie i nużą jak zbyt długo powtarzany kawałek kataryniarza.
O tytułach naukowych, ustawach i władzy
Kiedy ktoś dotknięty niesprawiedliwością losu czyta cytowane w wyżej wymienionym artykule (XI.2001) wypowiedzi osoby świeżo desygnowanej do NAPRAWY RZECZY ogarnia go nadzieja. Nadzieja jest tym większa im wyraźniejsza identyfikacja z problemem. A jeśli dodatkowo podobne sformułowania padają co rusz z okienka TV - naprawa patologii wewnątrz struktur decydenckich i organizacyjnych zaczyna jawić się w świadomości obywatela jako postępujący proces. Jest to zgodne z prawidłami percepcji na poziomie neuropsychologicznym. Zgodnie z tymi prawidłami, dodanie jakiegoś mało istotnego lecz nowego szczegółu w sposób iluzoryczny przeistacza statyczny obraz w proces.
Proces z definicji - może nie mieć końca.
"Mało czujni odbiorcy" czyli tacy, których problem bezpośrednio nie dotyczy, nie zadają sobie nawet pytań czy poruszane problemy są rozwiązywane i w jaki sposób. Wystarczy puścić od czasu do czasu zdartą płytę...
Natomiast u odbiorców, których problem dotyczy pojawia się pewna forma dysonansu poznawczego[2]. Odbiorca "zakorzeniony" w temacie różni się od "mało czujnego" prostym faktem posiadania bieżących informacji, bagażu doświadczeń, przemyśleń oraz własnych pomysłów na naprawę rzeczy.
Zakorzeniony odbiorca posiada również, a może przede wszystkim umiejętność merytorycznej oceny jednostek aparatu ferującego decyzje o polityce zatrudniania, podziale środków finansowych na cele badawcze, przyznawaniu stanowisk oraz wszelkich awansach i nagrodach.
W dobie Internetu z przebogatymi w hasła wyspecjalizowanymi wyszukiwarkami sprawdzenie w skali światowej dorobku naukowego Kowalskiego nie stanowi naprawdę żadnego problemu.
W naszym kraju, szybciej sprawdzi student profesora, niż profesor kolegę. Co - gorsza - profesor nie zadaje sobie takiego trudu, nie chcąc narażać się na niepotrzebny stres. W końcu, niczym zmącony spokój profesor ma zapewniony powyżej przeciętnego wieku emerytalnego. Zapewnia mu to odpowiednia ustawa uwzględniająca szczególna wartość jego ciężkiej pracy oraz wykształcenia w trosce i służbie dla edukacji narodu. Ustawa nie bierze pod uwagę ani dziedziny, którą reprezentuje profesor ani dorobku naukowego profesora. Najprościej, oznacza to, że w skokowo rozwijających się dziedzinach nauki profesorowie stosunkowo szybko tracą swoje kompetencje i blokują miejsca zatrudnienia osobom, które właśnie byłyby niezbędne by kompetentnie pchnąć daną dziedzinę nauki do przodu.
Nowomoda ukształtowała nowy rodzaj profesora zorientowanego na business. Taki profesor miast wziąć indywidualną odpowiedzialność za swoją przedsiębiorczość, traktuje uczelnię jako swoisty, prywatny poligon doświadczalny. Profesor o zadęciu businessowym korzystając z funduszy państwowych, często rozpowszechnia dodatkowo idee o nie przystosowalności autorytetu uczonego do współczesnych zadań uczelni. Takie autorytarne, wykrętne tłumaczenie niewątpliwie może pomóc profesorowi na własny niedostatek intelektu, nie pomoże jednak ani na prawdziwy sukces uczelni (nie ten rankingowy ze szpalt polskich czasopism) ani na kształtowanie motywacji poznawczej młodzieży.
Niestety, status profesora w nauce polskiej przypomina pod pewnymi względami uprzywilejowanie pewnego zwierzęcia na Dalekim Wschodzie.