Przepaść pokoleniowa
Można by wiele wybaczyć polskiemu modelowi kariery naukowej, gdyby rzeczywiście zapewniał skuteczne mechanizmy selekcji najlepszych, najbardziej twórczych mózgów. Tak jednak nie jest i to z powodów tkwiących w istocie samego modelu, zwłaszcza w jego skomplikowanej, sformalizowanej strukturze, uwikłanej w problemy „czynnika ludzkiego”. Intuicja i wyrywkowe obserwacje podpowiadają raczej tezę odwrotną: działają tu mechanizmy selekcji negatywnej. Mam na myśli trudne do policzenia przypadki jednostek, które nie chcąc podjąć gry o karierę, mimo predyspozycji i zdolności, bądź w ogóle jej nie zaczęły, bądź też na pewnym etapie porzuciły pracę badawczą. Z drugiej strony myślę tu o kolegach naukowcach (może lepiej powiedzieć – pracownikach nauki), którzy jak ryba w wodzie czują się w tym świecie biurokratycznych zabiegów i mętnych układów.
Wieloetapowość kariery naukowej sprawia, iż grono samodzielnych pracowników naukowych, w tym zwłaszcza profesorów, składa się w znacznym stopniu z jednostek w wieku zaawansowanym, mających szczyt kreatywności już dawno za sobą. Mówimy tu o osobach uprawnionych z racji swego wysokiego statusu naukowego do zasiadania w różnorodnych gremiach doradczych i decyzyjnych, kształtujących na różnych poziomach i w różnym zakresie teraźniejszość i przyszłość nauki w kraju. Pokolenie 60−latków, dominujące w tej grupie, ma najwięcej do powiedzenia w praktycznych sprawach nauki, takich jak np. opiniowanie i przyznawanie grantów, opiniowanie i głosowanie poszczególnych etapów MKN, opiniowanie i zatwierdzanie planów naukowych i innych dokumentów programowych instytucji i organizacji różnych szczebli. Dla jasności: nie chodzi tu o narzucanie limitu wiekowego, w końcu znamy przykłady twórczych umysłów i w wieku podeszłym. Rzecz w tym, by selekcja nie działała w drugą stronę – eliminując młodych, zdolnych badaczy o świeżym, odartym z rutyny podejściu do swoich dyscyplin naukowych.
Skutkiem istniejącego modelu kariery jest również rozziew pokoleniowy między samodzielnym pracownikiem naukowym w roli promotora a jego uczniem – doktorantem. Jego konsekwencją są nie tylko bariery psychologiczne we wzajemnych kontaktach, ale przede wszystkim przepaść w praktycznej znajomości nowoczesnych metod badawczych lub po prostu znajomości technik komputerowych lub języków obcych.
Aktualnemu modelowi kariery jest podporządkowana pokaźna część infrastruktury nauki, aktywność jednostek, zespołów, komisji, a nawet całych instytucji, takich jak CK czy część Kancelarii Prezydenta RP. Pociąga to za sobą bezpośrednie koszty wymierne, związane z formalną oprawą nadawania stopni i tytułów naukowych, np. z recenzowaniem, utrzymywaniem obsługi administracyjnej itd. Niemniej istotne są jednak trudne do oszacowania koszty ponoszone z powodu zaangażowania zastępów aktywnych badaczy w tę całą krzątaninę, szczególnie jałową w odniesieniu do habilitacji i profesury. Ta aktywność staje się zresztą często celem samym w sobie, a nierzadko ukrywa marazm naukowy, brak rzeczywistych osiągnięć badawczych. W tym kontekście znamienna jest informacja podana w „Sprawach Nauki” (3/2003), iż „w niektórych jednostkach wyższych szkół niepublicznych, ale także uczelni państwowych – aby tylko uzyskać przywilej nadawania tytułów naukowych – zatrudnia się doraźnie często przypadkowe osoby, żeby uzyskać niezbędne minimum kadrowe”. Tego rodzaju sytuacje stają się pomału publiczną tajemnicą.
strony: [1] [2] [3]
|