Maciej Panczykowski
O nauce instytucjonalnej z pozycji studenta
WSTĘP
Esej ten piszę na podstawie moich własnych obserwacji i doświadczeń na polu, które można nazwać polską nauką instytucjonalną. Z nich wszystkich mogę, tytułem wstępu, wysnuć jeden zasadniczy wniosek: pieniądze stanowią problem nauki polskiej, ale jest to problem nr 2. Największą jej bolączką jest brak organizacji, koordynacji, wszystkiego, co zbiorczo można by nazwać pomysłem na skuteczne zagospodarowanie naukowców. Jeśli jednak chodzi o pojęcie "braku pomysłu" to nie jestem jego do końca pewien. Bo chociaż sytuacja, którą w tym eseju nakreślę, ewidentnie wskazuje na ten brak, to trudno przypuszczać, że w Polsce brakuje ludzi pomysłowych. Możliwa jest przecież inna interpretacja zaistniałego stanu rzeczy, do której się przychylam. Ludzie ci istnieją, ale nie zyskują odpowiedniego posłuchu albo głos ich jest cichy, bo nie zdołali awansować na tyle wysoko w hierarchii społecznej nauki, by móc o czymkolwiek decydować. Myślę, że gdyby mogli decydować lub gdyby zostali wysłuchani, to mogliby dużo zmienić, nawet za te pieniądze, które są.
Ale cóż… hierarchia ta jest niewątpliwie specyficzna i mój esej na pewno wyczerpująco nie opisze jej struktury. Byłby to obszerny materiał na lata pracy dla niejednego socjologa, czy lepiej, patosocjologa.
A więc będę pisał dość konkretnie o 8 latach z życia młodego naukowca (mnie), a opis ten stanie się pretekstem do dygresji i przemyślanych uogólnień odnośnie nauki polskiej, szczególnie tej drzemiącej w instytucjach.
RAJ UTRACONY
Jako młody człowiek, byłem wypełniony entuzjazmem i optymizmem. I rzeczywiście, niczego złego przedtem nie zaznałem i nie obserwowałem. Moje liceum było bardzo dobrym miejscem dla rozwoju, nauczyciele, jak wszędzie - różni, ale ci pozytywnie wybijający się - przyjaźnie nastawieni do ucznia, ciekawi i bardzo dobrzy merytorycznie. Całe 4 lata spędziłem w jednej klasie z trzydziestoma ludźmi, z którymi niewątpliwie przez ten czas się zżyłem. Z nauczycielami też. Oni nas wszystkich znali i poznawali. Wydawałoby się, że są to rzeczy drobne, ale ja nazwałbym je istotnymi subtelnościami. Ten licealny system wspierał tworzenie wspólnoty ludzi uczących i uczących się, wzajemnie lubiących się czy przynajmniej szanujących. Dla młodych ludzi bardzo istotne jest widzieć, że komuś zależy, że ma coś ciekawego do przekazania i poświęca im i skupia na nich uwagę. Nie traktuje edukacji jak zło konieczne czy przymusowy dodatek. Młodzi ludzie są przenikliwi i szybko to dostrzegają.
Nic dziwnego, że w tym miejscu, jakim było moje liceum, szybko rozwijałem się i już po 3 latach byłem podwójnym olimpijczykiem w tym w jednej z olimpiad – na skalę międzynarodową.
Zachęcony wynikami rankingów uniwersyteckich wybrałem studia biologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W 1993 roku uniwersytet ten zajmował pierwsze miejsce w rankingach. Myślałem sobie wtedy: "w Warszawie to dopiero będzie rozwój". Jak pokazała przyszłość – rozwój był – ale tylko dzięki mojej umiejętności do uczenia się samemu, zupełnie na boku tego, co daje, a przede wszystkim, egzekwuje uniwersytet. Miało się okazać, że ten rankingowy parametr "1" ma się tak do rzeczywistości, jak współczesne parametry ekonomiczne naszego kraju do sytuacji i nastrojów jego obywateli.
W 1993 roku wszystko się zmieniło i nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że to dlatego, że zaczyna się moja odyseja po polskiej nauce instytucjonalnej.
strony: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
|