Adam Proń, Joanna Zachara-Horeglad i Paweł Horeglad
Reforma
nauki raz jeszcze
Projekt reformy nauki
i szkolnictwa wyższego ogłoszony przez premiera Tuska i minister
Kudrycką wywołał spore poruszenie w środowisku akademickim.
Namiętne dyskusje o zaletach i wadach reformy toczyły się nie
tylko w internecie, ale również w telewizji i praktycznie
wszystkich opiniotwórczych czasopismach. Komentarze były na
ogół bardzo emocjonalne, a część z nich humorystycznie
wręcz nieudolna. Np. 16 kwietnia „Wiadomości”
TVP swój komentarz do
wypowiedzi premiera na temat reformy szkolnictwa wyższego
zilustrowały migawkami studentek ćwiczących aerobik i studentów
trenujących w siłowni. Jeśli połączyć słowo i obraz, to z
komentarza tego wynika, że dzięki zniesieniu habilitacji i
wprowadzeniu kontraktów, zamiast etatów
na stałe polska nauka stanie się
„wulkanem kreatywności”
i stworzy znakomite uniwersytety, których cechą wyróżniającą
będzie łatwość dostępu do siłowni i ćwiczeń
gimastyczno-tanecznych.
W artykule poruszymy kilka
naszym zdaniem najistotniejszych problemów związanych z
wprowadzeniem reformy.
Problem
dywersyfikacji kryteriów awansu.
Proponowana
reforma jest bardzo trudna, bo nauka nie jest jednorodna. Różne
są mechanizmy jej funkcjonowania w różnych jej dziedzinach,
różna metodologia badań. Dlatego powinno się dokonać
dywersyfikacji kryteriów awansu naukowego i oceny osiągnięć
naukowych w zależności od dziedziny, którą dany naukowiec
reprezentuje. Trudno oceniać według tych samych (czy nawet
podobnych) kryteriów teologa pastoralnego i specjalistę
przetwórstwa tworzyw sztucznych. Proponowane w założeniach
reformy zniesienie habilitacji, całkowicie uzasadnione w niektórych
dziedzinach nauk technicznych, rolniczych czy medycznych, nie byłoby
pożądane w innych dziedzinach. Nie istnieją chyba prawne
przeszkody dla dokonania takiej dywersyfikacji, a tego reforma nie
przewiduje.
Dalsza
część tekstu dotyczyć będzie omówienia prawdopodobnych
skutków wprowadzenia reformy na rozwój chemii, bo tylko
w tej dziedzinie autorzy czują się kompetentni.
Wysnute wnioski można, z pewnymi zastrzeżeniami przenieść na
nauki fizyczne i biologiczne, w których mechanizmy
funkcjonowania są podobne.
Problem
habilitacji.
Problem
utrzymania lub zniesienia habilitacji sprowadza się właściwie do
odpowiedzi na pytanie kto powinien mieć prawo do kierowania pracami
doktorskimi. Nie ma żadnego istotnego powodu aby 30-letnim doktorom,
po dobrym doktoracie i dwu-, trzyletnim stażu w wyróżniającym
się laboratorium naukowym, zabronić
prowadzenia prac doktorskich. Mają oni często znakomite pomysły i
entuzjazm bardzo przecież potrzebny we współpracy z
doktorantami. Powinni spełniać jednak dosyć ścisłe kryteria
dojrzałości naukowej i być zatrudnieni na co najmniej pięć lat,
aby ich doktoranci nie zostali nagle „osieroceni” w połowie
doktoratu z powodu nieprzedłużenia kontraktu promotorowi. Po
przedstawieniu odpowiedniej komisji Rady Wydziału tez
doktoratu i szczegółowego
planu badań młody kandydat na promotora mógłby otrzymać
jednorazową zgodę na promotorstwo. Taką drogą poszły Węgry i
jak twierdzi prof. Georgyi Inzelt - węgierski „papież” w
sprawach awansów naukowych w chemii - system sprawdza się
bardzo dobrze. We francuskiej Agencji ds Energii Atomowej doktorzy
bez habilitacji również mogą oficjalnie prowadzić
doktoraty, dostają wtedy opiekuna naukowego,
który habilitację ma. Wbrew temu co twierdzi minister
Kudrycka, habilitacja we Francji istnieje i nazywa się
HDR - Habilitation à Diriger des Recherches.
Przyjęcie
tej opcji spowodowałoby, że nadawanie statusu „doktora
certyfikowanego” nie byłoby konieczne. Zresztą, choćby ze
względów estetyczno-lingwistycznych, najstarszy z autorów
cieszy się że jest «doktorem habilitowanym» i nie
będzie nigdy „doktorem certyfikowanym”. Młodsi autorzy są
skazani w przyszłości na używanie skrótu „dr cert.”
Rozpowszechniane
(m.in przez premiera Tuska) stwierdzenia, że nawet laureat nagrody
Nobla nie mógłby
w Polsce być promotorem, recenzentem pracy lub profesorem są czystą
demagogią. Ponadto twierdzący tak nie znają ustawy „O
stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w
zakresie sztuki” z dnia 14 marca 2003 r. W art.20 ust. 7 wyraźnie
napisano: „Promotorem
w przewodzie doktorskim oraz jednym z recenzentów rozprawy
doktorskiej lub habilitacyjnej może być również osoba
będąca pracownikiem zagranicznej szkoły wyższej lub instytucji
naukowej, nieposiadająca
polskiego stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora,
jeżeli rada jednostki organizacyjnej przeprowadzająca przewód
uzna, że osoba ta jest wybitnym znawcą problematyki, której
dotyczy rozprawa doktorska lub habilitacyjna.”
Przypuszczamy również, że gdyby jakikolwiek noblista w wieku
nieemerytalnym zdecydował się przenieść do jakiejkolwiek polskiej
instytucji naukowej to nie tylko dostałby stanowisko profesora, ale
nawet zostałby przez jakiś czas gwiazdą polskich mediów.
Kontrakty
czy etat na stałe?
Ustawa
stawia nierealnie surowe wymagania,
które muszą spełnić
naukowcy chcący uzyskać etaty bezterminowe. Wg. projektu
stabilizacja etatowa przysługiwać będzie dopiero profesorom
zwyczajnym. W naszym przekonaniu proces ten powinien nastąpić
najpóźniej w 35 roku życia, w przeciwnym przypadku wielu
najbardziej obiecujących młodych badaczy porzuci karierę naukową.
Kontraktowość wiąże się z brakiem zdolności kredytowej i innymi
niedogodnościami, które nie pozwalają
na w miarę normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Pouczający
jest tutaj przypadek Hiszpanii. Kilkanaście lat temu w kraju tym
„produkowano” zbyt wielu doktorów, których nie mógł
wchłonąć mało, wówczas, innowacyjny przemysł hiszpański.
Rząd tego kraju stworzył więc fundusz stypendialny im. Cajala -
jedynego hiszpańskiego noblisty z medycyny - pozwalający na odbycie
3-letnich staży dla hiszpańskich doktorów w najlepszych
laboratoriach świata. Kiedy po trzech latach młodzi 33-34 letni
naukowcy wrócili do Hiszpanii zaproponowano im 4-5 letnie
kontrakty uniwersyteckie. Wg. prof. T. Otero - wybitnego
hiszpańskiego chemika - efekt był taki, że wśród tych o
największym dorobku naukowym prawie nikt nie przyjął oferty etatu
kontraktowego. Większość wyemigrowała na stałe osiągając, w
wielu przypadkach, spektakularne sukcesy naukowe. Hiszpania, prawie
pod każdym względem, jest krajem atrakcyjniejszym niż Polska, więc
opisane zjawisko z jeszcze większym natężeniem wystąpi w Polsce,
jeśli młodym pracownikom nauki, mającym w dorobku 30-40 publikacji
i nazwisko rozpoznawalne w środowisku naukowym, nie zapewni się
stabilizacji zawodowej. I tu dochodzimy do problemu habilitacji czy
amerykańskiego tenure.
Jeśli skompromitowana nazwa
habilitacja
mierzi ucho decydentów, tak jak dawniej nazwa apartheit
czy inkwizycja
to należy ją zmienić. Istnienie procedury stabilizacyjnej na
etapie wcześniejszym niż stanowisko profesora zwyczajnego jest
jednak konieczne jeśli w nauce polskiej mają zostać najlepsi.
Powinna ona polegać na przedstawieniu dotychczasowego dorobku
naukowego i szczegółowego projektu badawczego przed komisją
składającą się z co najmniej sześciu naukowców, z których
żaden nie powinien pochodzić z instytucji naukowej, w której
pracuje kandydat. Ten warunek jest konieczny jeśli weźmie się pod
uwagę stopień kumoterstwa w polskim środowisku naukowym, które
w języku francuskim jest bardziej elegancko nazywane copinage.
Żadne współczynniki naukometryczne, takie jak liczba artykułów,
liczba cytowań czy sumaryczny impact
factor nie zastąpią przeanalizowania
prac naukowych kandydata przez recenzentów i członków
komisji, jak również bezpośredniej rozmowy z nim. Najstarszy
z autorów napisał w swoim życiu dwie negatywne recenzje
wniosków profesorskich, mimo że wg powszechnie przyjętych
wskaźników naukometrycznych kandydaci z nawiązką spełniali
kryteria awansu. Uzasadnienie negatywnej opinii wymagało napisania
szczegółowej 15-stronicowej recenzji dorobku.
Podsumowując,
jesteśmy głęboko przekonani, że wprowadzenie procedury
stabilizacyjnej w 6-8 lat po obronie doktoratu stanowi najważniejszy
czynnik prawidłowego rozwoju badań naukowych w Polsce.
Problem
podniesienia jakości doktoratów
Jest
tajemnicą poliszynela, że w Polsce promuje się w
dziedzinie nauk przyrodniczych więcej doktorów niż jest w
stanie wchłonąć nauka, szkolnictwo wyższe i gospodarka. Wynika to
z faktu, że doktoranci są świetnymi pracownikami
o małych, zazwyczaj, potrzebach
osobistych, ogromnej ambicji i silnej motywacji. Potencjalni
promotorzy, „uwodząc” kandydata do wykonania pracy doktorskiej,
rzadko wspominają, że po pełnym euforii okresie doktoratu może
się on ocknąć we wcale niezachęcającej rzeczywistości. Dlatego
konieczne jest znaczne zwiększenie formalnych i merytorycznych
wymagań dotyczących prac doktorskich, a to nieuchronnie wiązać
się musi z ograniczeniem ich liczby. W takim przypadku możliwości
prawidłowego rozwoju naukowego młodych naukowców będą
większe, a prawdopodobieństwo „podoktorskiej
frustracji” - mniejsze. Oprócz
nieistotnych ogólników w projekcie ustawy nie ma
żadnych wskazówek jak należy rozwiązać ten problem.
Problem
„umiędzynarodowienia” oceny dorobku naukowego i projektów
badawczych
Jest to
postulat bardzo słuszny, ale trudny do zrealizowania, biorąc pod
uwagę mechanizmy rządzące nauką światową. Ludnościowo małe
kraje, takie jak np. Szwecja, Izrael, Irlandia czy Czechy standardowo
zwracają się do naukowców
zagranicznych z prośbą o recenzje dorobku naukowego czy grantu.
Irlandia nawet płaci niewielką sumę za taką usługę, nieco tylko
przewyższającą koszt dwóch plomb u warszawskich dentystów.
Naprawdę wybitni naukowcy zarzucani są prośbami tego rodzaju,
akceptując nie więcej niż 10-20% recenzji. Naukowiec o dużym
dorobku nigdy nie odmówi recenzji dla Szwecji, gdyż w głębi
duszy liczy na nagrodę Nobla i nie chce psuć sobie stosunków
z instytucjami naukowymi tego kraju. Gdy ma trochę więcej czasu
napisze recenzję dla Izraela, Irlandii grzecznie odmówi, a
Czechom nawet nie odpowie. Warto spytać urzędników czeskich
instytucji naukowych jakie mają trudności ze zdobyciem
kompetentnych recenzji z zagranicy. Polska w hierarchii naukowej stoi
jeszcze niżej od Czech, chociaż w wielu przypadkach niesłusznie.
Na recenzje luminarzy nauki można więc liczyć jedynie gdy mają
oni sentyment do Polski, a wtedy recnzje przestają być obiektywne.
Swoim ulubionym byłym doktorantom czy współpracownikom z
Polski piszą oni zazwyczaj laurki. Gdyby ktoś poważnie potraktował
opinie jakie pisał najstarszemu z autorów promotor jego
doktoratu (zresztą laureat nagrody Nobla) to powinien się zdziwić
dlaczego nagrodę tę dostał nauczyciel, a nie uczeń.
Wielką
naiwnością wykazał się dziekan Wydziału Inżynierii i
Technologii Chemicznej Politechniki Krakowskiej (a pośrednio i Rada
Wydziału) wysyłając, bez uzgodnienia, doktorat do recenzji do
Krzysztofa Matyjaszewskiego, naukowca należącego do wąskiego grona
najwybitniejszych chemików na świecie. Ktoś, kto zna rozkład
zajęć Profesora Matyjaszewskiego wie, że taka niespodziewana
prośba ma zero szans na akceptację. Po wielu perturbacjach Rada
Wydziału wysłała pracę do innego emigranta, naukowca dużo
zresztą podlejszego gatunku, który recenzję
napisał, ale i w tym przypadku nie
udało się uwzględnić terminu obrony dogodnego dla obu stron i
doktorat obroniony został w obecności jednego recenzenta, zresztą
z tej samej katedry, z której pochodził doktorant. Zarówno
twórcy reformy jak i wymienieni naukowcy Politechniki
Krakowskiej wydają się więc wykazywać dużo większą naiwnością
niż średniozamożny bohater przedwojennego kupletu, który
śpiewał: „No bo pewnie, że ja wolę Gretę Garbo, Negri Polę,
ale mnie na Salci stać”.
Wybitni
naukowcy są na ogół łasi na pieniądze bo mają wymagające
żony i rozrzutne dzieci, Dziekan Wydziału Sztuk i Nauk jednego z
najbardziej prestiżowych uniwersytetów amerykańskich
powiedział nam ostatnio, że musi ponownie kandydować na to
stanowisko (dające znacznie wyższe uposażenie niż to szeregowego
profesora) „bo żona przyzwyczaiła się do wyższego stylu życia”.
Oczywiście płacąc odpowiednio wysokie honoraria uzyskać
można kompetentne i szczegółowe
recenzje od luminarzy światowej nauki, ale stawki są bardzo
wysokie. Za ekspertyzy dobrze płacą agencje rządowe zajmujące się
rozwojem przemysłu i oczywiście firmy przemysłowe, więc one
zawsze będą miały pierwszeństwo
przed polskimi instytucjami zarządzającymi polską nauką. Można
znaleźć dziesiątki zagranicznych kandydatów na napisanie
takich recenzji nawet za darmo, ale będą to prawie zawsze naukowcy
co najwyżej wagi „lekkopółśredniej”, którym
takie prośby poprawiają samopoczucie. Podsumowując, oczekiwanie,
że wybitni naukowcy zagraniczni rzucą się do pisania recenzji dla
polskich instytucji zarządzających nauką jest naiwny.
Problem
„umiędzynarodowienia” konkursów
na stanowiska naukowe.
Nadzieja, że
„umiędzynarodowienie” konkursów na stanowiska badawcze
przysporzy Polsce naukowców wybitnych lub choćby dobrej klasy
jest jeszcze większym pobożnym życzeniem. Polska nie jest krajem
atrakcyjnym jeśli chodzi o poziom cywilizacyjny czy poziom
wynagrodzeń w nauce. Ponadto infrastruktura naukowa w Polsce jest (i
jeszcze długo będzie) na znacznie niższym poziomie niż w krajach
nawet średnio rozwiniętych. W imię czego dobrej klasy naukowiec
zagraniczny ma osiedlać się w Polsce, kiedy za podobne jak w
Warszawie pieniądze może sobie kupić dom w pobliżu ośrodka
naukowego, w którym możliwości prowadzenia unikalnych prac
badawczych są znacznie lepsze niż w najbardziej prestiżowych
ośrodkach polskich. W przypadku etatów uniwersyteckich
pozostaje jeszcze problem nauczenia się języka polskiego, który
dla przeważającej większości ludzkości jest bardzo egzotyczny.
Efekt umiędzynarodowienia konkursów będzie taki, że staną
do nich emigranci w wieku tuż przedemerytalnym, naukowcy z dawnych
republik radzieckich, oraz frustraci z krajów o wyższym
rozwoju naukowym, których niedoceniono w ich ojczyźnie.
Innym
kontrowersyjnym pomysłem twórców reformy jest
chińskiego pochodzenia koncepcja «okrętów flagowych».
O tym nie będziemy pisać, zainteresowanych odsyłamy do artykułu
pt. „Okręty flagowe polskiej nauki?”, opublikowanego w
„Przeglądzie” z 30 marca 2008. Z kolei w ograniczaniu
wieloetatowości projekt reformy jest niesłychanie powściągliwy
postulując jedynie „dążenie do ograniczania wieloetatowości”.
Ta patologia nauki polskiej, niespotykana w żadnym cywilizowanym
kraju, powinna być jak najszybciej wyeliminowana, a posiadanie
więcej niż półtora etatu powinno być zabronione. Tu
przykład powinni dać politycy z tytułami naukowymi, którzy
często są zatrudnieni na kilku etatach uczelnianych.
Przedstawiony
projekt ustawy przypomina raczej zbiór pobożnych życzeń niż
rozwiązań systemowych, które mogłyby szybko uzdrowić
polską naukę i szkolnictwo wyższe.
.
Autorzy reprezentują
dwa pokolenia naukowców. A.P. jest u schyłku swojej kariery
zawodowej, podczas gdy J.Z.H. i P.H - na jej początku.
Adam Proń
jest pracownikiem Komisariatu ds. Energii Atomowej w Grenoble oraz
Wydziału Chemicznego Politechniki Warszawskiej.
Joanna
Zachara-Horeglad jest absolwentką Wydziału Chemicznego Politechniki
Warszawskiej, w lutym 2008 r obroniła doktorat na Wydziale
Chemicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Jest współautorką 17
publikacji naukowych, z których 3 opublikowała będąc
jeszcze studentką.
Paweł
Horeglad jest absolwentem Wydziału Chemicznego Politechniki
Warszawskiej, gdzie również obronił doktorat. Obecnie
pracuje w Komisariacie ds. Energii Atomowej w Grenoble.
|