Krzysztof Schmidt-Szałowski
Odnowa w szkolnictwie wyższym
Podstawowym zadaniem każdej szkoły jest wychowywanie i kształcenie młodzieży. Regulują to odpowiednie przepisy, określające obowiązki i uprawnienia zarówno uczących się, jak i nauczycieli. Bez dobrych nauczycieli nie ma dobrej szkoły, jednak złe przepisy mogą znacznie utrudniać szkołom wykonywanie ich zadań, deformując sam proces kształcenia. Pod tym względem polskie szkolnictwo wyższe znajduje się niestety w złej sytuacji. Jego działalność podlega nadal przestarzałym przepisom, nieuwzględniającym zasadniczych zmian, które zaszły w ciągu ostatnich kilkunastu lat w naszym kraju. Obowiązujące obecnie ustawy o szkolnictwie wyższym oraz o tytule naukowym i o stopniach naukowych zostały przeniesione z ustawodawstwa PRL, chociaż wprowadzono do nich zmiany, które nadały wielu państwowym uczelniom istotną autonomię i zdemokratyzowały ich ustrój. Umożliwiono także tworzenie szkół prywatnych. Jednak zasadniczy szkielet, na którym opiera się obecne prawo o szkolnictwie wyższym, nie różni się w istocie od obowiązującego w poprzednim ustroju.
W 1990 roku, gdy tworzono obecnie działające przepisy, nie można było przewidzieć zwielokrotnienia liczby studiujących oraz powstania setek nowych prywatnych uczelni. Nie spodziewano się również tego, że nauczyciele akademiccy, niezadowoleni z nieatrakcyjnych warunków pracy w uczelniach państwowych, łatwo znajdą dodatkowe źródła zarobków w szkołach prywatnych, a także w przemyśle, usługach itp. W rezultacie ci, którzy lekko traktują swoje obowiązki, a jest ich niemało, stali się niemal gośćmi w macierzystych uczelniach. Odbija się to fatalnie na poziomie zajęć dydaktycznych. Skuteczność pracy dydaktycznej i wychowawczej uczelni uległa znacznemu pogorszeniu także ze względu na drastyczne ograniczenie środków, które państwo przeznacza na kształcenie. Zmusiło to uczelnie do ograniczania wydatków drogą zmniejszania wymiaru zajęć dydaktycznych, zwłaszcza w kosztownych laboratoriach, jak również praktyk studenckich, a z drugiej strony przez powiększanie liczby studentów w grupach ćwiczeniowych, zaniechanie egzaminów ustnych itd. Ograniczono w ten sposób kontakt studenta z nauczycielem, a negatywne tego skutki, często bardzo drastyczne, są już łatwo dostrzegalne. Powszechnie wiadomo, że wiele egzaminów bywa zaliczanych na podstawie niesamodzielnie wykonanych prac egzaminacyjnych, a prace dyplomowe w niektórych dziedzinach stają się nawet towarem rynkowym. W ten sposób funkcja wychowywania i kształcenia młodego pokolenia uległa niebezpiecznej deformacji, a niektóre środowiska akademickie stały się szkołą cwaniactwa i załatwiania własnych interesów niezbyt uczciwymi metodami. Imponująca liczba studentów w polskich uczelniach przestała być powodem do dumy, a stała się palącym problemem, który trzeba jak najszybciej rozwiązać. Pierwszym ku temu krokiem powinno być stworzenie odpowiednich ram prawnych, dostosowanych do sytuacji istniejącej wewnątrz uczelni i do warunków, w których muszą one działać.
Negatywne zjawiska
Mniej lub bardziej głębokie wynaturzenia, którym ulegały środowiska akademickie pod rządami kierowniczej partii minionego ustroju, nie zostały dotychczas w pełni usunięte, a naruszanie zasad etyki jest nadal częstym zjawiskiem. Powoduje to znaczne szkody w obu podstawowych dziedzinach aktywności akademickiej - w dydaktyce i w badaniach naukowych. Widoczne w wielu uczelniach pogorszenie jakości kształcenia wynika nie tylko z trudnych warunków, w jakich prowadzi się tę działalność. Istotnym czynnikiem jest to, że dydaktykę traktuje się na ogół jako aktywność o mniejszej wartości niż praca badawcza, a dorobek dydaktyczny ceni się znacznie niżej niż publikacje naukowe, nawet jeśli te ostatnie nie przynoszą istotnych odkryć. Zasłużonego dydaktyka można łatwo odstawić na boczny tor, zamykając przed nim karierę akademicką, jeśli nie podda się wymaganej procedurze zabiegów o uzyskanie odpowiedniego stopnia oraz tytułu naukowego. Na poziom kadry dydaktycznej wpływa również to, że uczelnie państwowe są na ogół zamknięte przed wybitnymi specjalistami, którzy mogliby z dużym pożytkiem przekazywać swoją wiedzę studentom, lecz mają tę skazę, że swoje doświadczenie zdobywali nie w środowisku akademickim, lecz działając w gospodarce, administracji, lecznictwie itd. Zatem nie legitymują się stopniem czy tytułem naukowym. Nic więc dziwnego, że uczelnie stają się coraz bardziej wyjałowione z talentów dydaktycznych. Przyczynia się do tego praktyka fikcyjnego angażowania profesorów (z kraju i z zagranicy) tylko po to, by uczelnia mogła wykazać się formalnie odpowiednią kadrą. Tak zatrudnione osoby, spełniając wszelkie kryteria ustawowe, nie poświęcają się pracy w uczelni, a ich kontakt ze studentami jest w najlepszym razie sporadyczny.
Niepokój budzi także to, że osiągnięcia naukowe będące podstawą kariery akademickiej ocenia się metodą rachunkową, wygodną wprawdzie dla urzędników, lecz nie sięgającą do istotnych wartości naukowych przedstawianych prac. Czynnikiem decydującym przy ocenie dorobku stały się np. liczba publikacji oraz statystyczna wielkość zwana impact factor, która ma świadczyć o ich randze, natomiast rzadziej spotyka się rzetelną opinię o istotnym wkładzie ocenianego w rozwój dziedziny wiedzy lub techniki. Obiektywną ocenę dorobku młodszego pracownika uczelni znacznie utrudnia jego ścisła zależność od decyzji i opinii kierownika naukowego. W tej sytuacji często daje znać o sobie egoizm grupowy środowisk profesorskich, polegający na opóźnianiu awansów dobrze zapowiadającym się młodym pracownikom nauki. Ponieważ tytuły profesorskie zdobywano różnymi metodami i nie zawsze na podstawie osiągnięć naukowych lub dydaktycznych, wielu utytułowanych profesorów może obawiać się konkurencji ze strony zdolnej, szybko rozwijającej się młodzieży. Stawianie przeszkód na ich drodze to naturalna obrona własnych pozycji.
strony: [1] [2] [3]
|