Waldemar Korczyński
O projekcie "Doktorat
na miarę wyzwań ..."
czyli
Gdzie się podziała
samodzielność doktoranta?
Jeśli ja dobrze rozumiem projekt, to doktorat ma być po
prostu takim niewiele lepszym magisterium. Nie dostrzegam właściwie żadnych
wymagań samodzielności doktoranta (dawniej tym się doktorat różnił od studiów);
przeciwnie punkt 1.4. określa nawet dokładnie, kto może być promotorem.
Oczywiście doktor habilitowany (ten wymóg jest na pierwszym miejscu) aktywny w
ostatnich czterech latach (to drugi, "podrzędny", jak rozumiem, wymóg), gdzie
przez aktywność rozumie się to samo, co w przypadku przyznawania kategorii
naukowej jednostkom naukowym. Brzmi fajnie, ale podejrzewam, że manipulować tym
łatwo. Manipulować w obie strony.
Jednym z powodów trwającej od lat awantury o
tak pożądany "poziom kształcenia" był wyrażany przez wiele osób - w tym i
prominentnych polskich naukowców (v. wywiad L. Pacholskiego dla "Polityki",
Trzeba przekłuć ten balon) - brak zaufania do wartości dydaktycznej i
naukowej stopni i tytułów naukowych.
Ten punkt nie tylko petryfikuje status quo,
ale wręcz cofa rozpoczęte zmiany, bo bywało i tak, że faktycznym promotorem był
człowiek bez habilitacji, a pracownik "samodzielny" rzecz całą firmował. I to
wcale nie było źle, a prace bywały oceniane znakomicie. Teraz taki numer będzie
pewnie ścigany z całą surowością prawa. Czy stało się coś nowego, co
zagwarantuje od dziś tę większą wartość dydaktyczną ludzi habilitowanych i
naukowo aktywnych?
Projekt o tym nie wspomina. To dlaczego mamy w to wierzyć?
Ale zostawmy to w spokoju i zobaczmy pozostałe wymagania.
Punkt 1.1., to po
prostu wprowadzenie egzaminu wstępnego, co już chyba było.
Punkt 1.2. to
doktoranckie studia zamawiane.
W punkcie 1.3. projekt żąda "ramowych standardów
kształcenia", pewnie podobnych do tych np. na poziomie licencjatu. To chyba po
to, by wiadomo było, że są to studia i żeby jakiś namolny doktorant nie
zapragnął zainteresować się czymś spoza tych - wysokich niewątpliwie -
standardów.
Tu wszakże jedna uwaga. Kantowi przypisuje się powiedzenie, że
tyle w nauce nauki, ile w niej matematyki. Można, oczywiście, dyskutować
jak to rozumieć, ale mało jest dziś dziedzin tzw. sciences, w których
gadano by językiem innym niż matematyka.
Ja pamiętam, jak wiele lat temu
przychodził do mnie po matematyczną pomoc człowiek piszący habilitację z nauk
technicznych (może nie tych najbardziej technicznych, bo związanych z czymś w
rodzaju chemii, ale rzecz dotyczyła politechniki). Tłumaczył mi długo i zawile
jaki to ma problem trudny okrutnie (wspominam to z rozrzewnieniem, bo trunki
dobre przynosił), a ja mu serdecznie współczułem.
Kiedyś jednak problem
"wyjaśnił" i okazało się, że chodzi o logarytmy. Takie na poziomie szkoły
średniej. Otóż jeśli owe tajemnicze standardy dotyczyć mają znajomości -
przynajmniej przez doktorów sciences, nauk technicznych i ekonomicznych -
tzw. nauk podstawowych lub/i matematyki, to jestem jak najbardziej za.
Chodzi
bowiem o to, by można było oczekiwać, iż doktor taki z drugim, równie jak on
uczonym, dogada się właśnie językiem tych nauk podstawowych. Ale coś takiego
powinno być jasno powiedziane, aby nie okazało się potem, że owe
standardy to brane z sufitu, pod konkretnych ludzi, wymagania mające się nijak
do tematyki doktoratu.
Fajny jest warunek 1.5. wymagający od doktoranta
popełnienia co najmniej jednej publikacji. Doktorantów mamy w Polsce
kilkadziesiąt tysięcy. Czy wyobrażacie sobie Państwo to "parcie na papier",
które ten punkt wywoła?
Punkt 1.6 jest tyleż piękny co tajemniczy. Kto z Państwa
wie co konkretnie oznacza "zwiększenie udziału ...". Czy Ministerstwo wyznaczy
jakiś dolny limit - np. 30% dla całej Polski, czy dla każdej jednostki
prowadzącej takie studia? A może dla każdego doktoratu? Bo coś mi się widzi, że
i dziś recenzentem może być obcokrajowiec, więc ograniczeń chyba nie ma.
Rozumiem, że punkt 1.9. jest w jakimś sensie powiązany ze wspomnianym już
punktem 1.6. ale ustalanie takich "ram prawnych" - jak każde ograniczenie -
sprawę raczej skomplikuje niż uprości.
Bardzo sensowny - choć spóźniony i chyba
niedokończony - jest punkt 1.10. Jeśli dyplom wydaje uczelnia i ona
ustala wymagania, to sygnowanie tego tylko godłem Państwa zakrawa na
nadużycie.
Sensownym wydaje się też punkt 1.7. pozwalający na uznawanie za
doktorat zestawu publikacji. Coś jest chyba nie w porządku z tym zezwoleniem na
obronę w języku obcym. Zadziwia ograniczanie się do języka angielskiego, ale
jeszcze dziwniejszym jest fakt, że już kilka lat temu możliwa była w Polsce
obrona pracy "niefilologicznej" w języku obcym.
Znam kilka przykładów, m.in.
opisywany przeze mnie prof. Andrzej Szplit był promotorem niemieckojęzycznej
(dlatego napisałem "zadziwia") pracy z ekonomii (doktorantka była Niemką). Ten
zapis jest więc zbędny, chyba, że tamte obrony były nielegalne i uzyskane
stopnie zostaną cofnięte.
Punkt 1.8. to chyba wyraz nieuzasadnionego braku
zaufania (lub - Boże uchowaj - poczucia rzeczywistości) Autorów projektu do
edukacji przeddoktoranckiej. Jeśli z językami jest jednak tak źle, to skąd
oczekiwania, że lepiej będzie np. z fizyką na technicznych studiach
doktoranckich. Ale generalnie, to ten "Doktorat na miarę współczesnych wyzwań"
trochę zalatuje freblówką, którą łatwo jest wprawdzie sterować (i np. "podnosić
poziom"), ale znacznie trudniej wiązać z nią oczekiwania na miarę zamierzeń.
W
moim odczuciu w tym akurat miejscu Autorzy projektu zapatrzyli się za bardzo w
system amerykański, gdzie studia doktoranckie są rzeczywiście studiami i jak
każde studia ze swoim systemem sformalizowanych wymagań i egzaminów raczej
studenta ogłupiająco "ukierunkowują" niż rozwijają.
Wydaje mi się, że dawne
studia doktoranckie poprzez mniejszą (przynajmniej w przypadku nauk ścisłych)
precyzję wymagań odnośnie samego procesu studiowania stwarzały lepsze możliwości
rozwoju doktoranckiej kreatywności.
Ja mam bardzo krytyczny pogląd na wszelkie
kodyfikacje nauki i edukacji, ale mam też świadomość, że trzeba jakoś
przeznaczoną na te cele forsę podzielić. Rozumiem pokusę ograniczania ryzyka i
"regulowania" samego kształcenia zamiast kontroli jego wyników, ale można
przecież przerzucić cześć tego ryzyka na doktoranta i zrezygnować z całkowicie
bezpłatnych studiów doktoranckich lub kredytować je i po pozytywnie zakończonej
obronie dług umarzać, a nawet dawać doktorantowi dodatkową premię.
A tak
nawiasem; mamy sporo płatnych studiów doktoranckich. Czy nie finansują one
czasem tych "bezpłatnych"?
Być może ja nie rozumiem pomysłu, ale te "współczesne
wyzwania" wydają mi się raczej przycięte do wyobrażeń o nauce (rozumianej jako
zjawisko społeczne) widzianej jako organizacja mająca osiągać dobrze
określone cele i dająca się sterować podobnie jak np. armia. Stąd już tylko
krok do poszukiwania "algorytmów postępu" czy "ogólnych praw wynalazczości".
Czy
ktoś uwierzył, że "Fizycy" Duerrenmatta mogą stać się ciałem? W nauce pojawiła
się już "inwentyka", która próbuje coś takiego realizować. Czy to nie
wystarczy?
|