Jarosław Szarek Dojrzewanie niepokornych Fragment książki: CZARNE JUWENALIA. LUDZIE STUDENCKIEGO KOMITETU SOLIDARNOŚCI .
"7 maja 1977 roku na klatce schodowej kamienicy przy ul. Szewskiej 7 w Krakowie znaleziono ciało Stanisława Pyjasa, współpracującego z Komitetem Obrony Robotników studenta filologii polskiej i filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zamordowano go, gdyż starał się być wolny w systemie dławiącym każde najmniejsze dążenie do swobody. Jego śmierć stała się wstrząsem dla części środowiska akademickiego. 15 maja 1977 roku powołano Studencki Komitet Solidarności. Przez następne trzy lata SKS był główną inicjatywą opozycyjną Krakowa. Książka Jarosława Szarka to opowieść o ludziach Studenckiego Komitetu Solidarności. To oni pod koniec lat siedemdziesiątych pokazali, że totalitarnemu systemowi można powiedzieć "nie". Dzisiaj mogą być dumni, że jako pierwsi nadali sens solidarności, która po Sierpniu '80 stała się doświadczeniem milionów Polaków. " zakup w internecie (tekst zamieszczony na NFA za zgodą Wyd. ZNAK) Dojrzewanie niepokornych Wielu z nich było jeszcze w szkołach średnich, a niektórzy w podstawowych, gdy w grudniu 1970 roku na Wybrzeżu milicja znów strzelała do robotników. Odpowiedzialny za śmierć stoczniowców Władysław Gomułka musiał ustąpić, po piętnastu latach rządów. Kreml wybrał na jego następcę Edwarda Gierka. Zmuszony do uspokojenia sytuacji w kraju, nowy pierwszy sekretarz zdecydował się na ustępstwa wobec społeczeństwa. Rozpoczynała się nowa dekada w historii PRL. Fundamenty systemu pozostały jednak nietknięte. "Miejsce naszej partii jest razem z Komunistyczną Partią Związku Radzieckiego, miejsce Polski Ludowej - razem ze Związkiem Radzieckim" - zapewniał Gierek Breżniewa. Związek Sowiecki bardzo wtedy potrzebował amerykańskich dolarów. W Moskwie gościli słynni miliarderzy, i to nie tylko Armand Hanuner, "znający osobiście Lenina", ale także David Rockefeller, a naprzeciwko Kremla otwarto oddział Chase Manhattan Bank... Gierek - dorastający we Francji, a później w Belgii, mówiący po francusku - idealnie wpisywał się w tę sowiecką politykę odprężenia, mającą zapewnić napływ zachodnich kredytów i technologii. Szybko zapomniano, jak w marcu 1968 roku w czasie studenckich manifestacji groził ich uczestnikom "pogruchotaniem kości", tym bardziej nikt już nie pamiętał, jak w czerwcu 1956 wygrażał "prowokatorom i agentom imperializmu". Teraz godzinami rozmawiał ze wzburzonymi stoczniowcami, którzy dzielili się z nim zawiniętymi w gazetę pajdami chleba, popijanymi wodą z kranu przyniesioną w butelce. Kilka miesięcy później w pochodach pierwszomajowych w Gdańsku i Szczecinie przed trybunami maszerowali robotnicy niosący transparenty z hasłami domagającymi się ukarania winnych "zajść grudniowych". W Warszawie było już inaczej, "odwilż" miała bowiem swoje granice. Zatrzymany przez milicję na czterdzieści osiem godzin wraz z grupą kontestującej długowłosej młodzieży student Ryszard Terlecki został zwolniony o świcie 1 maja, gdy na ulicach stolicy formował się pochód. Kilku esbeków w skórzanych płaszczach odbierało jego uczestnikom "nieprawomyślne" transparenty. - Rzucali je do jednej z bram kamienic, gdzie leżało ich już całkiem sporo - wspomina Terlecki. Polityczne zmiany trafnie ocenił Stefan Kisielewski: ..Ale nie ma się co łudzić, nie chodzi tu o Gierka. Za jego szyldem stoją Moczar, Jaroszewicz (człowiek rosyjski), Szydłak, Olszowski, no tacy okropni »nowi ludzie« w Biurze, jak Kępa czy Jabłoński - profesorek bez czci i wiary. Gierek to chyba tylko figurant, przejściowy". W tym ostatnim Kisiel się pomylił, nowy pierwszy sekretarz pozostał u władzy przez dziesięć lat. Udało mu się nawet zdobyć zaufanie części Polaków. Jedna z jego pierwszych decyzji, o odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie, była gestem symbolicznym, ale już wycofanie się z grudniowej podwyżki, zamrożenie cen żywności, zielone światło dla rolnictwa indywidualnego, zniesienie obowiązkowych dostaw, ułatwienia w wyjazdach do krajów socjalistycznych z wyjątkiem Związku Sowieckiego, zezwolenie na otwieranie kont dewizowych bez konieczności dokumentowania pochodzenia środków, a przede wszystkim zachodnie pożyczki oraz kredyty - rozbudziły wśród milionów Polaków nadzieje na lepsze życie. Tym bardziej, że rzeczywiście pierwsze lata rządów Gierka przyniosły lepsze zaopatrzenie, w sklepach pojawiło się nieco zagranicznych towarów. Gospodarcze podstawy systemu pozostały jednak niezmienione. W 1970 roku studia w Akademii Ekonomicznej rozpoczął Wojciech Oracz. Wytrzymał trzy lata. Była to bowiem uczelnia, na której szczególnie drastycznie doświadczano bezsensowności i nierealności komunistycznej ekonomii. Studentów uczono reguł, schematów, według których mieli później kierować przedsiębiorstwami i miało to przynosić jakieś efekty. To jednak było niemożliwe. - Nie potrafiłem znaleźć sposobu, aby pokonać te sprzeczności. Patrzyłem jednak z podziwem na ludzi, którzy to robili, a było ich wielu. Ojciec koleżanki - prezes GS-u, obiecał ją zatrudnić, ale z dyplomem. I ona kończyła studia. Ja poszedłem na nie, bo chciałem studiować, a nie uprawiać fikcję. Przed wykładem musiałem wypić trzy piwa, dopiero wtedy wszystko rozumiałem, na trzeźwo zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi. Po trzech latach stanąłem przed problemem: zostać alkoholikiem czy zrezygnować - mówi Wojciech Oracz, który po odejściu z Akademii Ekonomicznej zdał na fIlozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mimo tych absurdów w tym czasie swobodniej zaczęła docierać do Polski zachodnia kultura masowa, muzyka, filmy, wśród tych ostatnich wiełe amerykańskich. Dla mieszkańców sowieckiego imperium ówczesna PRL jawiła się oazą swobody. Józef Ruszar, studiujący wtedy fIlologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, opowiada, jak kiedyś ich kołega z roku - Wietnamczyk przyszedł na zajęcia załamany, niemal płacząc, i wydusił z siebie, iż ma być odesłany do swego kraju. Wietnamski "kolektyw" urządził nad nim publiczny sąd - identyczny jak te organizowane w PRL przez ZMP w okresie stalinowskim i nakazal mu powrót do domu. Jedyną jego winą było chodzenie do kina na amerykańskie filmy. - Poszliśmy wtedy do dziekana i uprosiliśmy, aby napisał oświadczenie, że oglądanie filmów z Hollywood jest potrzebne Wietnamczykowi do zajęć - mówi Józef Ruszar, także spędzający wówczas wiele czasu w kinach. Z Taksówkarza z Robertem De Niro zapamiętał scenę, jak bohater filmu podjeżdża pod barna rogu ulicy i kupuje kawałek pizzy. - Dla nas to był szczyt luksusu - pizza. Wkrótce w Krakowie na Małym Rynku otwarto pierwszą pizzerię. Po odczekaniu w ponadgodzinnej kolejce można było kupić kawałek tej "ekskluzywnej" potrawy - dodaje. W kioskach pojawiły się papierosy Marlboro. Każdy mógł wreszcie skosztować pepsi lub coca-coli, symbolizujących amerykański styl Życia, ośmieszany wcześniej przez poetów, chociażby Adama Ważyka czy Jana Brzechwę - "Nie którzy Coca-Colę od wolności wolą". Ten czas zdawał się jednak odległą przeszłością, bowiem nawet w Noworosyjsku Sojuzpłodimport podpisał umowę na budowę fabryki pepsi-coli, która miala być spłacana dostawami rosyjskiej wódki. Zresztą moskiewska "Prawda" wyjaśniała istotę tych zmian: [...j pokojowe współistnienie absolutnie nie oznacza, że ustaje konfrontacja między obu światowymi systemami społecznymi. Walka między proletariatem a burżuazją, między socjalizmem a imperializmem będzie kontynuowana aż do całkowitego zwycięstwa socjalizmu na świecie". Tymczasem z radiowych i telewizyjnych głośników płynęły słowa Gierka: "Idzie o wielką sprawę - o to, aby w okresie życia jednego pokolenia zbudować drugą Polskę - Polskę zasobniejszą, odpowiadającą aspiracjom obywateli nowoczesnego kraju przemysłowego". Tylko że ta "druga Polska" była nie dla wszystkich. Jedna trzecia społeczeństwa żyła poniżej progu ubóstwa, nie mogąc nawet marzyć o małym fiacie, kolorowym telewizorze czy wczasach w Bułgarii oraz własnym mieszkaniu - które każdy obywatel PRL miał otrzymać do 1990 roku. - To, co otaczało nas wokoło, wydawało się dziwne, zbyt mało interesujące i mało pociągające, by podejmować próby zmiany czegokolwiek. Przytłaczała nas bezwładność systemu - wspomina Bogusław Sonik, studiujący wówczas prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Byliśmy wtedy bardzo młodzi i wszystko było dla nas możliwe, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy w systemie, w którym nie jest możliwe nic - dodaje Bronisław Wildstein, w tamtym czasie student filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rzeczywistość odpychała swą brzydotą, szarością ulic, liszajami odpadających tynków kamienic, tonącymi w błocie blokowiskami, wieczorną pustką ulic i placów. - Na jednej z najpiękniejszych ulic miasta - zrujnowanej Kanoniczej - unosił się nieustannie odór uryny i kotów - przypomina sobie Ruszar. Nawet w partyjnej prasie na miejskich kolumnach zadawano pytania: "Dlaczego krakowskie kawiarnie w pełni sezonu zamykane są o godzinie 22.00? Dochodzi nieraz do nieprzyjemnych sytuacji, gdy personel wyprasza konsumentów o porze nie tak znowu późnej. Czy w sezonie nie można przedłużyć godzin ich otwarcia?". A jak było po sezonie? "Kraków był miastem nie tylko zatłoczonym, zanieczyszczonym, ale i brudnym oraz zaniedbanym. Brud był powszechny. Miasto ulegało szybkiej degradacji i prowincjonalizacji. Ani w centrum miasta, ani poza nim latem nie było ogródków lub kawiarni, czy tym bardziej pubów. Kawy jak zwykle brakowało, piwa również nie było w nadmiarze. Irytowała woń w autobusach, tramwajach, podmiejskich pociągach oraz miejscach publicznych. Powszechnie brakowało środków higieny i czystości, ale jeszcze bardziej doskwierał brak poczucia estetyki i potrzeby schludnego wyglądu" opisywał miasto lat siedemdziesiątych profesor Andrzej Chwalba. Rzeczywiście, w "ludowej" Polsce najbardziej doskwierał brak świeżego powietrza. - W PRL dusiliśmy się. Trzeba było nie mieć elementarnej wrażliwości ani żadnych norm moralnych, aby czuć się w nim dobrze - podkreśla Wildstein. Lata siedemdziesiąte niektórzy określają mianem "stalinizmu bez terroru". Z Gierkiem do władzy doszło bowiem pokolenie, które swe kariery zaczynało w stalinowskim Związku Młodzieży Polskiej. Teraz, obejmując partyjne stanowiska, realizowali ideały młodości, swobodnie korzystając przy tym z imperialistycznych dóbr. Z roku na rok wzmagał się proces sowietyzacji i ściślejszego podporządkowywania społeczeństwa komunistycznej ideologii. Kilka lat później zilustrował to w Malej apokalipsie Tadeusz Konwicki, w młodości żarliwy komunista, a potem krytyk systemu. Na Uniwersytecie Jagiellońskim rektor Mieczysław Karaś nakazał zwracanie się per "obywatel" zamiast per "pan", organizował "niedziele czynu partyjnego" i dążył, by UJ był "uczelnią nie tylko najstarszą, ale przede wszystkim najlepszą i największą, godną określenia Alma Mater, socjalistyczną". Droga do kariery wiodła przez przynależność do PZPR, to wtedy zaczęły obowiązywać "wytyczne" dotyczące nomenklatury, która pod koniec dekady liczyła pół miliona osób. Jej istnienie i funkcjonowanie dowodziło totalnego monopolu partii, a jednocześnie obnażało fasadowość działających w PRL struktur państwowych, administracyjnych, naukowych. Istniały dokładne wykazy stanowisk, jakich objęcie uzależnione było od "rekomendacji" danej instancji partyjnej - od ministrów, generałów, rektorów po dziekanów, prezesów kółek rolniczych i dyrektorów szkól. Oczywiście dokumentu tego nie opublikowano w prasie, której zadaniem miało być "umacnianie zaufania społeczeństwa do partii i władzy ludowej". Na pierwszych stronach gazet przykuwały zatem wzrok ogromne tytuły: Przemysł rolno-spożywczy na nasze stoły, Doskonalenie socjalistycznej edukacji społeczeństwa, Plenum poświęcone gospodarce materiałowej, Milowy krok na drodze odprężenia, a obok, też na pierwszej stronie, duży artykuł opisujący nieco ówczesnych realiów: Reporterski zwiad gazety: - Szukam modnych butów nr 41. A gdzieś na jednej z dalszych kolumn niewielki, kilkunastowierszowy komunikat Polskiej Agencji Prasowej o wyrokach na członków "Ruchu", konspiracyjnej organizacji działającej od połowy lat sześćdziesiątych i na pierwszym miejscu stawiającej walkę o niepodległość ("bez niepodległego istnienia nie potrafimy się rozwijać społecznie"). ....................... W lutym 1973 roku na krajowej "naradzie aktywu młodzieżowego" przyjęto rezolucję: "Powołanie Federacji pozwoli intensyfikować działalność ideowo-wychowawczą wśród młodzieży w oparciu o idee marksizmu i leninizmu i program budownictwa socjalizmu w naszym kraju [...j. Jedność ideowa i polityczna oraz działania w realizacji celów nakreślonych przez PZPR są źródłem siły polskiego ruchu młodzieżowego". Niespełna dwa miesiące później rozpoczął się VIll Kongres Związku Studentów Polskich, na którym z połączenia działających na uczelniach ZMS, ZSMW i ZSP powołano Socjalistyczny Związek Studentów Polskich (SZSP), a jego aktywistom wręczono odznaki Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. W przyjętym statucie stwierdzono, iż swe zadania SZSP realizować będzie "w solidarnym wysiłku całego ruchu młodzieżowego w ramach Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. W jego działalności przewodzi PZPR. Jej program budowy socjalizmu w Polsce określa cele i ideały SZSP i całego środowiska akademickiego". Związek Studentów Polskich, zrzeszający wówczas prawie całą młodzież akademicką - praktycznie wstępowało się do niego, odbierając indeks - dotychczas funkcjonował w ramach systemu, ale nie miał jawnie pezetpeerowskiego oblicza. Organizując życie kulturalne oraz rozrywkowe na uczelniach - koncerty, kabarety, wyjazdy turystyczne - stworzył kilka ciekawych inicjatyw. Teraz stawał się jawną przybudówką PZPR, "kuźnią młodych kadr". Zjednoczeniu sprzeciwiała się nawet część działaczy ZSP. - SZSP-owcy to były już zwykłe k..., gotowe za forsę zrobić wszystko. No, czasem może zdarzały się jakieś wyjątki - komentuje Wildstein. W klubie "Nowy Żaczek" odbywały się burzliwe dyskusje, gdyż zjednoczenie zagrażało też "żaczkowej" samorządności. Angażujące się w nią osoby nie należały przeważnie do żadnej organizacji, a samorząd w tym akademiku wyłaniany był w wolnych wyborach. Ktoś wpadł na pomysł, aby zorganizować w akademiku seminarium poświęcone samorządności. Odpowiedzialnym za jego organizację został Jan Draus, sekretarz samorządu w "Żaczku". Przeciwko tej inicjatywie wystąpiły ZSP, ZMS i ZMW, jednak seminarium się odbyło. Otworzył je przewodniczący samorządu Stanisław Potocki, student prawa. Przybył na nie także Gabrielski, wysoki działacz komunistyczny, członek KC PZPR. Doszło do ostrych utarczek słownych pomiędzy Drausem a Gabriełskim. - Zdenerwowany, kazałem mu się wynosić z "Żaczka". Koledzy byli przekonani, że wyleją mnie ze studiów. Ale tak się nie stało, gdyż wcześniej samorząd "Żaczka" stoczył bój z władzami UJ o stołówkę, a przy okazji o "Rotundę", która od wydarzeń marcowych była ciągle w remoncie. Po liście protestacyjnym - zebrano dwieście podpisów - oraz wezwaniu na manifestacje pod UJ pierwszy sekretarz wojewódzki PZPR Klasa spotkał się w klubie "Nowy Żaczek" z samorządem i mieszkańcami. Było bardzo burzliwie, domagaliśmy się ukarania winnych. Klasa wezwał rektora Karasia, aby natychmiast ich ukarał, i tak się stało. Chyba ośmiu urzędników UJ wyleciało, z ich dyrektorem na czele. To spotkanie miało miejsce przed wyjazdem studentów na Wielkanoc, a stołówka została oddana 1 maja 1972 roku i wszyscy jedliśmy darmowy obiad; "Rotundę" otwarto trochę później - wspomina Jan Draus. Społeczność akademicka krytycznie oceniała powstanie SZSP. Wildstein zbierał w tej sprawie podpisy pod listem protestacyjnym. Podszedł do Lesława Maleszki z polonistyki na UJ, ale ten odpowiedział mu, że wie, iż żyjemy w gównie, i on woli czytać książki, po czym zaczął recytować Eliota. To nie była odosobniona postawa dystansu wobec ówczesnej rzeczywistości. - Bronek z kilkoma jeszcze kolegami zbierał podpisy w "Gołębniku". Od razu podpisałem, ale powiedziałem, że ta akcja nie ma sensu. Zresztą mnie to nie interesowało, nie miałem telewizora, nie czytałem gazet, miałem to po prostu w dupie - wspomina Ruszar, który rozpoczynając studia na fizyce w 1969 roku. Wstąpił nawet do Związku Młodzieży Socjalistycznej. - Pociągała mnie nie ideologia, ale Władzia z czwartego roku, przewodnicząca ZMS-u na wydziale. Pisałem nawet dla niej wiersze w stylu Gałczyńskiego - śmieje się. Ta przygoda trwała jednak krótko, po przeniesieniu się na filologię polską zerwał z ZMS-em. Wcześniej dorabiał nawet w Zarządzie Wojewódzkim. Był świadkiem, jak wyrzucono jednego z działaczy tylko za to, że matka z teściową ochrzciły gdzieś na prowincji jego dziecko. Szefem od spraw propagandy był w wojewódzkim ZMS-ie Sławomir Tabkowski, po latach, w stanie wojennym, redaktor naczelny "Gazety Krakowskiej". Po objęciu władzy przez Gierka miał powiedzieć, że teraz to zjednoczą wszystkie nasze organizacje, i tak się stało trzy lata później. Wildstein nie tylko zbierał wtedy podpisy, ale z grupą przyjaciół - .Janem Piekłą, Stanisławem Sobolewskim, Włodzimierzem Galewiczem - rozrzucili w kwietniu 1973 roku trochę ulotek. Przy okazji nauczył się pisać na maszynie, którą przyniosła jego przyjaciółka, córka jakiegoś lokalnego aparatczyka. W imieniu wszystkich studentów podzielających nasze poglądy protestujemy przeciwko: 1. Sposobowi utworzenia nowej organizacji. 2. Jej nazwie. 3. Sposobowi powoływania władz do SZSP" - pisali w swym proteście i wzywali: "Żądamy takiej organizacji ogólnostudenckiej, w której zagwarantowaną mielibyśmy rzeczywistą wolność przekonań, demokratyczną samorządność. Dopóki gwarancji tej mieć nie będziemy, powstrzymamy się od wpisu do nowej organizacji - SZSP". Kilkadziesiąt ulotek znaleziono w budynkach Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczo-Hutniczej. Aktywiści PZPR i SZSP, między innymi Jan Białczyk, przewodniczący SZSP na Uniwersytecie Jagiellońskim, przekazali je Służbie Bezpieczeństwa. Jej krakowski szef, Stanisław Walach, niezwłocznie przesłał do MSW w Warszawie meldunek o pojawieniu się w mieście kilku ulotek. Natychmiast rozpoczęto poszukiwanie ich autorów. Sprawie nadano kryptonim "Marica", gdyż, jak ustalono, tak nazywała się maszyna, na której je napisano. Dwa tygodnie później ulotki o tej samej treści pojawiły się ponownie w akademiku "Żaczek" i na terenie Akademii Górniczo-Hutniczej. W całym mieście rozpoczęło się polowanie na maszyny "Marica". Esbecy ruszyli do biur i zakładów napraw. W Akademii Górniczo-Hutniczej sprawdzono wszystkie maszyny było ich siedemset dziesięć, na Politechnice Krakowskiej ograniczono się tylko do dwudziestu pięciu używanych "Maric". Odnaleziono także wszystkich dwustu dziesięciu właścicieli, którzy w ostatnich trzech latach oddali do naprawy maszyny tego typu. Dziesiątki stron esbeckich dokumentów wypełnionych zostało nazwami maszyn do pisania, ich numerami fabrycznymi, nazwiskami i adresami właścicieli, próbkami czcionek. Szukano też daleko poza Krakowem, wśród księży, jeden był aż z okolic Piotrkowa Trybunalskiego. Skontrolowano korespondencję setek osób, wśród nich także listy wysyłane przez kardynała Karola Wojtyłę. Krój czcionek skonfrontowano z pięcioma tysiącami posiadanych już przez bezpiekę wzorów pism. Sprawdzono wszystkie używane przez uczelnie powielacze. Jedna z ulotek została naklejona na drzwiach akademika taśmą samoprzylepną. Okazało się, że sprzedano ją w kiosku na miasteczku studenckim. Przestraszona kioskarka zeznała, że w ostatnim czasie kupiło ją dziesięć osób, ale ich twarzy nie jest w stanie rozpoznać... Od agentury otrzymano informację, że w jednym pokoju w "Żaczku" studenci mają ręczną wyżymaczkę od pralki "Frania". Skontaktowano się agentami z "Żaczka", a w końcu wezwano na przesłuchanie mieszkańców. Okazało się, że wyżymaczki używają do suszenia prania, a jeden z nich - student archeologii - odbił na niej kiedyś kilka miedziorytów. Przy okazji w samej AGH funkcjonariusze SB przejrzeli ponad pięćset teczek studentów Wydziału Elektrycznego, "na którym grupowała się największa ilość osób niezadowolonych z tworzenia się nowej organizacji studenckiej". Ostatecznie sprawa operacyjnego rozpoznania "Marica" zakończyła się porażką SB, sprawców nie wykryto................
|