www.nfa.pl/

:: I ty zostaniesz profesorem
Artykuł dodany przez: nfa (2006-11-27 12:58:18)

Bogusław Poźniak

I ty zostaniesz profesorem.


(Tekst nieco humorystyczny. Fragment książki, ktόrej nikt nie chce wydać bo jest kiepska.(....) - skróty autora)


No więc co? Chcesz być profesorem ? Tak można zatytułować moje intymne relacje z nauką i amerykańskim systemem uniwersytetόw. Nie nazywając rzeczy wulgarnie po imieniu powiem tyle że była to intymność jednostronna.
Profesor to ma klawe życie – tak jak Cysorz z piosenki Waligόrskiego śpiewanej przez Tadeusza Chyłę. Kawka, herbatka, ploteczki wydziałowe, czasami można iść pooglądać studentki na korytarzu albo z ktόrąś podroczyć się na egzaminie. Tu nie można wpadać we wstecznictwo szczegόlnie jak się popiera ulubioną partię polskiej inteligencji i na egzaminie można poobmacywać co bardziej urodziwych studentόw. Oprόcz tego od czasu do czasu można pogonić do roboty chłopkόw pańszczyźnianych, czyli kazać asystentowi napisać jakiś artykuł aby wydać pod swoim nazwiskiem i doliczyć do tak zwanego urobku, bądź dorobku naukowego, a mając zaprzyjaźnionego dziennikarza wystąpić w telewizji i z zadęciem godnym tytułu i żarem prometejskiego ognia niosącego kaganek oświaty inteligenta polskiego rozprawiać o problemach stopy procentowej lub budowy autostrad nawet gdy jest się z wykształcenia historykiem lub biologiem. Bo tytuł profesora to uniwersalna licencja na posiadanie zdania na każdy temat, w każdej sprawie, o każdym czasie, w każdym kraju. Najsłodszy miόd czeka jednak w polityce. Można zostać posłem albo radnym a posada profesorska nie ucieknie, bo ma to do siebie że jest dożywotnia bez względu na cokolwiek, za wyjątkiem chyba rewolucji proletariackiej, ktόra wysłała na gilotynę między innymi twόrcę wspόłczesnej chemii Lavoisiera za oczywiste odchylenia od odpowiedniego poziomu czujności klasowej, mimo że w owych czasach tak to się nie nazywało. Lenin i pόźniejsi jego naśladowcy na tym polu też całkiem sporo wskόrali ale sumując wszystko, w rewolucjach profesorowie i tak byli traktowani oszczędniej w porόwnaniu, na przykład, do bankierόw. Więc, takiemu posłowi degradacja społeczna w przypadku odmiany nastrojόw politycznych nie grozi, zawsze może przeczekać na uczelni, zmienić partię i poglądy i hajda w nowych wyborach.

Zasadniczym jednak problemem jest nabόr na to stanowisko. W Polsce głόwnym kryterium jest kryterium genetyczne. Dawno już udowodniono że zdolności są dziedziczne, na co można podać przykład z rodziny Marii Curie, Nielsa Bohra i Sebastiana Bacha. Najważniejszym kryterium przy zatrudnieniu na uczelni wyższej jest więc pokrewieństwo z osobą już zatrudnioną. Ponieważ, jak wspomniano wyżej, profesor wypowiada się na wszystkie tematy w każdej sytuacji, to można też przyjąć że tym co się naprawdę dziedziczy nie jest talent w konkretnej dziedzinie, ale ogόlna zdolność do bycia profesorem, więc niekoniecznie trzeba posiadać przodkόw w swojej dziedzinie, posiadanie przodkόw profesorόw w jakiejkolwiek dziedzinie jest kryterium wystarczającym do uzyskania posady. Talent nie tylko płynie przez geny ale ma też własność rozchodzenia się w przestrzeni. To już jest zjawisko bliższe fizyce niż biologii. Nazywamy je aurą. Mόwimy o kimś, że otacza go aura geniuszu. Taka aura jak wystarczająco długo otacza to może zapewne wyindukować odpowiednie zmiany w tkance mόzgowej. Te fizyczne procesy powodują to, że w Polsce talentem do bycia profesorem zostają obdarzeni także sąsiedzi profesora. Trzecią metodą rozprzestrzeniania się talentu jest genetyka wsteczna. Jest to oryginalny polski wkład do nauk genetycznych, na miarę sukcesu znanego genetyka Trofima Denisowicza Łysenki. Ten pochodzący z Kraju Rad uczony mąż dowodził że organizmy żywe przy zetknięciu z ideami rewolucji proletariackiej plonują i rosną lepiej. W przypadku genetyki wstecznej jest to tak: ponieważ dziecko cόrki profesora i jakiegoś faceta bez talentu jest wnukiem profesora, czyli ma jego geny talentu do bycia profesorem, poprzez te geny takie dziecko wywołuje genetyczną modyfikację u ojca, czyli zięcia profesora i ten też nagle okazuje się obdarzony wielkim talentem. Podobnie jak odkrycia Łysenki, odkrycia polskich profesorόw nie są rozpowszechniane w czasopismach naukowych głόwnego nurtu, ale to zapewnie dlatego, że stanowią tajną broń polskiej nauki i nie ma co wydawać jej za darmo wrogom. Czasem wśrόd myszy laboratoryjnych sztucznie wywołuje się krzyżowanie w jednej rodzinie aby obserwować i opisywać defekty rozwojowe do ktόrych to prowadzi. To zupełna strata czasu, wystarczy odwiedzić dowolny wydział dowolnej szkoły wyższej w Polsce. W podręcznikach, jako jeden z możliwych problemόw wynikłych z takiego krzyżowania wsobnego wymienia się acefalię, czyli brak mόzgu. Oryginalność polskiego systemu organizacji nauki polega też na tym że nie zaobserwowano ani jednego przypadku aby komuś taki defekt przeszkadzał w karierze.

Słowem – „dobrze być Cysorzem, choć to świnia i krwiopijca”. A gdzie w tym wszystkim się liczy nauka i wiedza? Zupełnie tak jak pokazano kiedyś na filmie Zanussiego – Barwy Ochronne„Wiedza też się liczy ale nie sama tylko w kontekście”.

Nie mając odpowiedniego „kontekstu” postanowiłem zrealizować swόj makiaweliczny plan życiowy w nadziei że w miarę postępu „demokracji” „kontekst” nie będzie już taki znaczący, więc ostatecznie wyjechałem na studia doktoranckie w najlepsze jakie w tamtych czasach można było sobie wyobrazić miejsce czyli do Stanόw Zjednoczonych Ameryki Pόłnocnej.

Tymczasem postęp w Polsce postępował w kierunku postępowym.

W USA jest około 4000 uniwersytetόw w ogόle. W tej liczbie mieszczą się też tak zwane tutaj Powiatowe Szkoły Wyższe, po angielsku: Community College. Już sama nazwa może przyprawiać o drżenie serca tylko na myśl o tym jakie tuzy intelektu zdobywają tam akademickie szlify.
(....)
Z pozostałych 2000 uczelni większość to tak zwane szkoły sztuk wyzwolonych (liberal art colleges). Są to przybytki mające charakter głόwnie uczący, lub raczej usiłujący tej trudnej sztuki. Rόżnią się tym od szkόł wyższych w naszym rozumieniu że pracownicy nie prowadzą badań naukowych a jedynie zajmują się studentami. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć abym podejrzewał pracownikόw polskich uczelni o tak niecne występki jak prowadzenie badań naukowych ale zauważono że tu i όwdzie się to zdarza, często bardziej dla sportu niż realnie egzekwowanego obowiązku. Praktyczni Amerykanie stwierdzili że to tylko stawianie zasłony dymnej i udawanie że w takich miejscach powstaje nauka niczemu nie służy oprόcz kamuflowaniu lenistwa zatrudnionych tam osόb. Profesorowie takich uczelni zwolnieni są z obowiązku takiego udawania w zamian za co są zobowiązani do prowadzenia dość dużej ilości zajęć dydaktycznych, i co najgorsze, ponieważ są to przedsiębiorstwa prywatne, profesorowie są też wystawieni są na łaskę i niełaskę płacących czesne studentόw, oraz łaskę i niełaskę dających rόżne podarki rzeczowe sponsorόw. Ekonomiczne podstawy istnienia takich miejsc nie wymuszają więc egzekwowania specjalnie dużo od studentόw i tak się na ogόl dzieje. Na dodatek, jak na każdym rynku w kapitalizmie podaż przewyższa popyt i większość takich szkόł jest w chronicznym deficycie finansowym. Wiele z nich jest położonych w szczerym polu, tak że możliwości zatrudnienia po zwolnieniu z uniwersytetu są praktycznie żadne. To wszystko wytwarza atmosferę gniazda os. Ale osy też stworzenia boże i widać po coś na tym świecie istnieją. Absolwentem jednej z tego typu uczelni jest syn prezydenta Wałęsy – Jarosław, poseł PO. Dzięki tej pokoleniowej sztafecie na własne oczy każdy się może już przekonywać o rόżnicy pomiędzy amerykańskim collegem i zasadniczą szkołą zawodową w Polsce.

Na samym szczycie piramidy prestiżu znajdują się tak zwane tutaj naukowe uniwersytety. Już sama nazwa jest godna uwagi gdyż sugeruje że uniwersytet wcale nie musi być naukowy, co zresztą Polsce można zauważyć dość łatwo. Takich uniwersytetόw jest około 400. Oprόcz nadawania niższych stopni posiadają one programy studiόw doktoranckich na wielu wydziałach, prowadzą badania naukowe i mają też szkoły medycyny, prawa i biznesu.

Tu znowu konieczne wyjaśnienie. Prawo i medycyna, inaczej niż u nas są studiami zaawansowanymi czyli takimi szkołami gdzie idzie się dopiero po zakończeniu collegu z uzyskanym wcześniej stopniem „baccaleurate” ktόry można rόżnie tłumaczyć ale wydaje się że jest to trochę więcej niż stopień licencjata, gdyż formalnie wymaga czterech lat pobytu w murach uczelni. Przyjęcia do szkoły prawa i do szkoły medycyny są bardzo konkurencyjne i aby się tam dostać należy przejść przez gęste sito. Głόwnym kryterium jest ukończenie odpowiedniego uniwersytetu niższego szczebla, a odpowiedni znaczy odpowiednio drogi. O odpowiedni poziom dbają, dając lub odbierając afiliację, właściwe związki prawnikόw i lekarzy, a dbanie o poziom przetłumaczone na język zrozumiały dla laika oznacza dbanie o poziom zarobkόw w tych dziedzinach po studiach. Sprowadza się to dbanie do takiego limitowania przyjęć aby wytwarzać stały niedobόr lekarzy i prawnikόw co pozwala im na windowanie swoich honorariόw do wysokości podniebnych. Uzasadnienie tej hucpy jest takie jak zwykle: troska o odpowiedni poziom obsługi klienta. To że poziom obsługi wymusza najlepiej konkurencja i otwarcie na rynek wykłada się już w innej szkole, ktόrej lekarze ani prawnicy ani kandydaci na nich nie ukończyli.

Tak więc, w amerykańskich uniwersytetach zwanych nie bez kozery naukowymi uprawia się badania naukowe. Według klasyfikacji amerykańskiej rozrόżnia się następujące sposoby prowadzenia badań.

1. Metoda „Janka muzykanta” – czyli siedzę sam i kombinuję, jestem genialny a pole jest puste więc jak coś wymyślę to będzie wielki „bang”. Sprawdzała się w przeszłości i wciaż pokutuje jako ta jedyna prawidłowa w umysłach ludzi nie związanych z nauką. Niestety: „to se ne vrati”. Dziś już żadne pole nie jest puste.

2. Metoda Zewaila (od Ahmeda Zewaila), zwana też kalifornijską. Polega na tym że zdobywam więcej kasy niż ktokolwiek inny, więc kupię sobie tyle aparatury że nikt inny nie może ze mną konkurować, więc cokolwiek zrobię to będzie super. Metoda skuteczna, każdy o niej marzy ale kasa ma to do siebie że w przeciwieństwie do głupoty i wszechświata jest zawsze ograniczona, więc konkurencja o kasę na badania jest zabόjcza. Metoda przynosi zaszczyty kilku, a reszcie nerwicę. Zewail dostał nagrodę Nobla, o samobόjstwach w innym miejscu.

3. Metoda supermocarstwowa: „Towarzyszu Kurczatow, macie co chcecie i o nic was nie pytam ale jak bomba atomowa nie wybuchnie to wiecie co was czeka” – powiedział w swoim czasie komisarz Beria. Mniej osόb wie że podobnie wcześniej powiedział dowόdca programu amerykańskiej bomby – generał Leslies Groves. Metoda bardzo skuteczna ale nie do przyjęcia w dzisiejszej rzeczywistości socjal-demokratycznej, chyba że wojna z „terroryzmem” poczyni dalsze postępy.

4. Metoda „chińskiego kserografu”. Przypomnę że to oryginalne urządzenie odkryła ta najstarsza cywilizacja. Polegało ono na tym że na dużej sali jeden człowiek głośno dyktuje a inni to zapisują i tak powstaje wiele kopii tekstu. Nie inaczej w laboratorium. Nawet najlepsza aparatura wymaga obsługi, a wyniki badań to konkretna ilość roboczogodzin przy stole. Im więcej rąk do pracy tym lepsze rezultaty. Dobra metoda ale dla Chin lub Indii albo i USA ktόra na import taniej siły może sobie pozwolić.

Każdemu się marzy aby pracować metoda drugą. A pan Bόg, jednocześnie mądry i miłościwy, marzenia spełnia ale tylko wtedy gdy chce zuchwalcόw pokarać. Chęć nakupienia aparatury i obnoszenia się z tym przed całym światem dokonała takich nadżerek w umysłach naukowcόw że najważniejszym kryterium oceny pracy naukowej stała się cena aparatury na jakiej ją wykonano. Gdy cena jest niska, praca nie budzi niczyjego zaciekawienia. Zupełnie tak jak w balladzie Jana Krzysztofa Kelusa – dziś najważniejszą opowieścią żeglarska jest to ile jacht kosztował. Z braku powszechnego dostępu do metody drugiej naukę uprawia się najczęściej metodą czwartą, czyli trzeba mieć doktorantόw.

Aby teraz wyjaśnić na czym polega system studiόw doktoranckich w USA należy cofnąć się jeden krok i powiedzieć coś uprawianiu nauki czyli o życiu profesora. USA nie jest monarchią, nie ma tam cysorzy – klawe życie nikogo nie czeka.

Aby zostać profesorem należy oczywiście wpierw skończyć studia doktoranckie i napisać doktorat. Następnie praktycznie, choć formalnie takich wymagań się nie stawia, należy spędzić od dwόch do pięciu lat na tak zwanych post-dokach. Rόżnica między studentem studiόw doktoranckich a stażystą postdoktoranckim jest taka że profesor aby wywalić studenta musi złożyć wniosek do rady wydziału lub do odpowiedniej komisji, aby wywalić stażystę wystarczy wstać lewą nogą i mieć całe pięć sekund czasu aby mu o tym powiedzieć. Jeżeli za doktoranta odpowiada w jakimś sensie dziekan lub dyrektor instytutu bo chce się z niego przed swoimi władzami w statystykach wyliczyć, to jeśli chodzi o stażystę zatrudniony jest on praktycznie jako przyboczny sługa do wszystkich spraw i poleceń, począwszy od wymiany oleju w pompie prόżniowej poprzez redakcję artykułόw, skończywszy na nawet na pracy naukowej. Na własne oczy widziałem też takich co byli używani do malowania mieszkań profesorom albo do strzyżenia trawy na ich przydomowych trawnikach. Można powiedzieć w skrόcie – standardy znane i u nas.

Największym więc marzeniem stażysty postdoka jest wyrwać się ze stanu feudalnej zależności i znaleźć samodzielną pozycję profesora. Szanse na to w Ameryce są takie same jak w Polsce choć z innych powodόw. Pozycje samodzielnego profesora obsadza się w drodze konkursu. Konkursy są na ogόł uczciwe ale tylko do tej granicy do jakiej sam konkurs ma sens. Po ogłoszeniu konkursu zgłasza się na jedną pozycję w dziedzinie nauk ścisłych około 200 do 400 kandydatόw, w dziedzinach humanistycznych bywa często jeszcze gorzej. Każde takie zgłoszenie o przyjęcie to ciężka paka papieru, ktόra zawiera oprόcz standardowych CV także prόby umiejętności bajkopisarstwa ktόre tu się kryją pod nazwą „przyszłe plany naukowe”, oprόcz tego, rzeczy typu: dla diabła ogarek czyli „twoja filozofia nauczania” oraz zwykłe prόbki publikacji naukowych, innych tekstόw, listy polecające i tak dalej. Najczęściej jeśli wydział jest w trakcie procesu poszukiwania pracownika na nową pozycję to wynajmuje specjalny pokόj albo kąt większego pokoju aby wszystkie te papiery posegregować. Ktoś to musi przynajmniej pobieżnie przejrzeć, ktoś drugi musi to przejrzeć po raz drugi, na wszelki wypadek. Po przeczytaniu dwudziestego „planu naukowego” i widząc leżące pod sufit teczki ocena zaczyna nie być całkiem merytoryczna. Jeden może zacząć patrzeć na modne słowa, drugi czy ktoś publikuje w czasopiśmie jakie mu się podoba, trzeci przypomni sobie że kogoś spotkał na konferencji i miał brzydką gębę więc od razu go odrzuci, i tak dalej. Celem tego procesu jest wyłowienie około dwudziestu kandytatόw do dalszej selekcji przed całą komisją rekrutacyjną, ktόra następnie zaprosi trzech czy czterech finalistόw na rozmowy osobiste. Cały taki proces wygląda dość uczciwie, gdyby nie fakt że uczciwy z natury rzeczy być nie może bo ocenia rzeczy niewymierne. Wśrόd 400 aplikantόw nie mniej niż 100 jest perfekcyjnie przygotowanych aby objąć taką pozycję, ale posadę dostanie jeden i tylko jeden, pozostałe 99 obliże się smakiem. Cόż więc decyduje o zwycięstwie w takim konkursie? Starzy wyjadacze mόwią że tak naprawdę decyduje „coś niewyrażalnego”, czyli że kandydat musi mieć to coś czego nikt nie umie nazwać. Niech będzie, obowiązujące w Polsce kryterium genetyczne zastąpione zostaje przez kryterium amerykańskie: złudzenie optyczne. Obie metody przynoszą podobne rezultaty.

Skąd się bierze tak dużo aplikantόw na jedną pozycję? Aby na to pytanie odpowiedzieć wystarczy przeczytać dokładnie ogłoszenie o otwarciu. Jest tam prawie zawsze następująca formuła: „oczekuje się że zwycięzca konkursu rozwinie badania naukowe w oparciu o finansowanie z zewnętrznych źrόdeł”. W Polsce na ten rodzaj finansowania mόwi się granty. Granty naukowe rozdawane przez centralną instytucję, w jakiś sposόb związaną z rządem i budżetem, przedstawiano w swoim czasie jako receptę na uzdrowienie sytuacji nauki w Polsce. Kto chce zobaczyć na ile sytuacja się uzdrowiła to może się przespacerować do dowolnej Wyższej Szkoły Podkuwania Kόz w Pacanowie. W USA młody profesor po przyjęciu nie ma stałej pozycji ani stałego zatrudnienia. O to może się postarać dopiero po kilku, na ogόł pięciu latach, składając podanie o nadanie tzw. tenure. Nie należy tego mylić z tym czym w polskim systemie jest habilitacja gdyż, tenure może dostać każdy a habilitację w Polsce tylko ten kto ma istotny wkład w rozwόj nauki, cytując ustawodawstwo. Zasadniczym kryterium oceny czy udzielić komuś tenure jest to czy dana osoba dostarcza uniwersytetowi wystarczająco dużo pieniędzy z grantόw. Grant bowiem nie idzie w całości do kieszeni profesora ani nawet na zakup aparatury i opłacenie stypendiόw dla doktorantόw; tylko spora jego część, standardowo 30%, idzie do administracji uniwersyteckiej, ktόra ściąga sobie ten podateczek za sam fakt goszczenia profesora. Oprόcz tego w procesie tenure oceniana jest dalsza perspektywa i nadzieje na dostarczanie dalszych pieniędzy z grantόw.

I teraz dochodzimy do sedna sprawy czyli ilości aplikantόw. Aby dostać pieniądze z grantόw należy mieć publikacje naukowe, aby mieć publikacje naukowe należy kazać komuś je zrobić. Nie można zrobić samemu bo profesor na to czasu nie ma, jego czas jest podzielony tak jak napiszę poniżej. Teraz więc, im więcej profesor ma ludzi do roboty tym więcej ma publikacji, to zwiększa jego szanse na dostanie kolejnych grantόw i zatrudnienie dodatkowych ludzi aby robili kolejne publikacje i tak dalej. Administracja uniwersytecka się niezwykle cieszy bo ma bardzo produktywnego profesora. Cόż więc dalej z tymi ludźmi ktόrych zatrudnił profesor do roboty za płacę minimalną aby produkowali publikacje aby administracja uniwersytecka mogła kasować swój narzut i chwalić się wokόł naukową produktywnością? Ci ludzie są wypluwani co roku, po pięciu latach terminowania z jakimś tam tytułem i zaczynają szukać pracy ktόrej być nie może.

Typowy wydział nauk ścisłych zatrudnia około 25 – 30 profesorόw. Ilu profesor powinien wypromować doktorantόw ? Jednego aby zastąpić samego siebie, jednego aby poszedł uczyć do collegu, ktόry w tej dziedzinie nie prowadzi studiόw doktoranckich i być może jednego do przemysłu lub do pracy redakcyjnej, czy rządowej. W najlepszym razie w przeciągu swojej kariery powinien wypromować trzech doktorόw, może pięciu jak dziedzina rośnie, ale żadna dziedzina nie rośnie przez cały okres życia profesora. Taką sytuację by można nazwać prostą zastępowalnością pokoleń. Są tacy profesorowie ktόrzy promują trzech, czterech co roku, czyli sześćdziesięciu i więcej w całej karierze. Nie robią tego z powodu złośliwości ale z powodu wymagań uniwersyteckiej administracji, dotyczącej ich kariery własnej, ktόrą się mierzy ilością publikacji wykonanych cudzymi rękami i ilością nieswoich pieniędzy przetransferowanych do uniwersyteckich kufrόw. W dziedzinie chemii rocznie na doktorόw czeka około 300 otwarć na pozycje uniwersyteckie we wszystkich typach uniwersytetόw, i około 200 w rόżnych innych miejscach razem 500. Absolwentόw jest 2600 co roku. Arytmetykę jest w stanie wykonać nawet ofiara kolejnych reform edukacji. W dziedzinach biomedycznych i biochemicznych jest więcej pozycji ale i więcej absolwentόw, w fizyce jest mniej absolwentόw ale jeszcze mniej pozycji. Wynika z tego że ok. 70% doktorόw nigdy nie dostanie pracy w zawodzie. Według organizacji fizykόw amerykańskich (American Institute of Physics) 60 % absolwentόw studiόw doktoranckich 7 lat po dyplomie była faktycznie bezrobotna. To znaczy albo zmienili kompletnie zawόd, albo pracują na tymczasowych pozycjach płaconych typu umowa – zlecenie. Pierwszą więc dorosłą decyzją po odebraniu dyplomu doktora powinna być zmiana zawodu. Tylko pytanie na jaki? Większość kończy doktorat jak jest w pόźnych latach dwudziestych lub nawet wczesnych trzydziestych. Część obiera strategię „a może się uda” i prόbuje składać aplikacje tyle razy ile ma okazję, część szuka zatrudnienia poniżej swoich kwalifikacji, co jak zawsze nie jest proste bo żaden szef nie ma ochoty mieć sfrustrowanego pracownika, pozostała i chyba najmądrzejsza część zapisuje się od razu do szkoły prawa, w tej dziedzinie pracy nie zabraknie a jak chwilowo zabraknie to się wyda nowe ustawy. Niektόrzy w takim stanie permanentnego szukania posady profesorskiej dociagają do połόwki lat czterdziestych albo jeszcze dłużej. W momencie gdy ich koledzy z liceum ktόrzy wybrali mało inspirujący zawόd księgowego i już mają taki staż że mogą iść na emeryturę oni w zasadzie dopiero szukają swojej pierwszej pracy.

Wspieranie nauki przez rząd federalny wykreowało system w ktόrym są tylko dwie role: profesora zwanego też poganiaczem niewolnikόw i doktoranta czyli niewolnika. Pan nie ma czasu się zajmować nauką, niewolnik zajmować się jeszcze nie potrafi. Cόż z tego że profesor jeździ na konferencje jak i tak nie ma o czym dyskutować bo nie rozumie sam tego co napisał, a student nie pojedzie mimo że rozumie bo nie jest profesorem. W ten sposόb obieg myśli zamarł całkowicie. W ostateczności nauką nie zajmuje się nikt a fakt że jest cokolwiek tworzone można raczej zrzucić na karb przypadku a nie planowanego efektu. W artykule, opublikowanym w tygodniku zajmującym się problemami szkόł wyższych „The Chronicle of Higher Education” w kasandrycznym tonie jeden z profesorόw biochemii pyta: „Czy mamy, my profesorowie, dość cywilnej odwagi aby powiedzieć że stworzyliśmy system ktόry przypomina finansową piramidę Ponziego, tylko ci ktόrzy do niej weszli na początku mogą zarobić, reszta ostanie się z bezwartościowym papierem w ręku, czyli dyplomem doktora”. „Washignton Times” pisze: „Kiedyś była niepisana umowa – poświęcasz najlepsze pięć lat ze swojego życia na napisanie doktoratu ale potem zaczynasz życie akademika. Nie zarobisz wielkich pieniedzy ale będziesz żył swoją pasją w otoczeniu podobnych intelektualistόw. W ostatnich latach układ został złamany, straciłeś czas, zostałeś w tym miejscu gdzie byłeś”. Inny profesor fizyki, sarkastycznie, w swoim artykule zatytułowanym – „Dlaczego nie warto być naukowcem”, stwierdza – „Znam więcej osόb co sobie zrujnowały życie przez doktorat niż przez narkotyki”. Jeszcze inny profesor mόwi wprost że czas na zmianę systemu, system się kręci dobrze i wydajnie ale tylko dlatego że zasilają go tabuny taniej imigranckiej siły roboczej, to najtańsze rozwiązanie dla podatnika. Ale tacy profesorowie to wyjątki. Cywilna odwaga jest wśrόd profesorόw amerykańskich nie bardziej często spotykana niż wśrόd profesorόw Uniwersytetu Łomonosowa w Moskwie roku 1952. Temat przyszłego zatrudnienia absolwentόw jest tematem taboo, a biuletynach uniwersyteckich stałym elementem są teksty o świetlanej przyszłości jaka czeka ich absolwentόw. Na wytłumaczenie można dodać że te biuletyny są co roku przedrukowywane z wydania roku poprzedniego i tak leci. Ale to co było prawdą w połowie lat 60-tych, obecnie jest już tylko prόbką humoru wisielczego, a generalne podejście do tematu zatrudnienia absolwentów jest w duchu jaskiniowego liberalizmu czyli winna jest ofiara, jak ktoś nie ma pracy to widać jest kiepski. Konsekwencja tego wniosku że przeważająca większość absolwentόw jest w takim razie kiepska umyka nowej logice systemu.

W USA na naukę postawiono duże pieniądze po tak zwanym szoku Sputnika. Gdy ś.p. ZSRR wystrzelił pierwszego sztucznego satelitę Ziemi w 1957 roku rząd amerykański poczuł że robi mu się mokro w gaciach. Skierowano wtedy ogromne sumy na rozwόj wydziałόw inżynierskich i naukowych, uruchamiano nawet całe nowe uniwersytety w szczerym polu, absolwenci studiόw doktoranckich przebierali w ofertach pracy jak w ulęgałkach. I tak ciągnęło się do początku lat 70 czyli do kryzysu naftowego. Statek kosmiczny Apollo wylądował na Księżycu w 1972 roku więc można było odtrąbić zwycięstwo technologiczne wolnego świata. W związku z kryzysem trzeba było ciąć koszty, a naukowcy to nie gόrnicy. Fundusze na finansowanie nauki zaczęły maleć gwałtownie. Za ostatni dobry rok uważa się 1973. Potem jeszcze szło jako tako, bo uprawianie nauki w większości dziedzin było typu: palnik, probόwka i białe myszki. Ale i nauka zaczęła się mechanizować i komputeryzować. Koszty utrzymywania laboratoriόw zaczęły rosnąć szybko i własnych uniwersyteckich pieniędzy zaczęło nie starczać. Wpadnięto więc na pomysł że należy prosić o pomoc rząd federalny, ktόry jak każdy rząd ma więcej kasy niż rozumu aby ją wydawać. Administratorzy uniwersytetόw też poczuli kasę i stwierdzili że jak są dostępne pieniądze z funduszy federalnych to należy na profesorόw nałożyć obowiązek ich uzyskiwania. Starzy łatwo się wypięli. Młodsi nie mieli wyboru. Z roku na rok proporcje starych i młodych się zmieniały i konkurencja o pieniądze z grantόw stawała się coraz ostrzejsza. Sytuacja doszła do tego co jest dzisiaj, czyli że zasadniczym obowiązkiem profesora jest akwizycja pieniędzy dla uniwersytetu.

Tak więc konieczność wykazywania się publikacjami i przynoszenia grantόw pieniężnych do uniwersytetu spowodowała powstanie gigantycznej nadprodukcji dyplomόw. Amerykanie sami się już dość wcześnie zorientowali że studiowanie nauk ścisłych do niczego oprόcz frustracji nie prowadzi. W rankingu tygodnika Money, zajmującego się finansami osobistymi naukowiec biochemik został sklasyfikowany jako najgorszy zawόd do uzyskania, to znaczy stosunek wysiłku włożonego do uzyskanej satysfakcji finansowej jest najgorszy z możliwych. Oczywiście, zawsze znajdą się osoby co by chciały uprawiać ten zawόd dla sportu lub osobistej satysfakcji ale całe zapotrzebowanie na doktorόw jest pokrywane przez małą grupę najbardziej renomowanych uniwersytetόw i prawie wszyscy z innych są w zasadzie z definicji spisani na straty, przynajmniej w sensie finansowym, muszą jednak tacy istnieć bo tam też profesorowie chcą robić kariery, a administracja czesać swoją działkę. W tym celu posiłkują się zatrudnianiem imigracyjnej siły roboczej czyli studentόw obcokrajowcόw. Ci najczęściej sobie pochlebiają że Amerykanie są tacy głupi i nie są w stanie przejść twardych rygorόw studiόw w naukach ścisłych. Tych, ktόrzy są w stanie jest i tak aż nadto, więc nie ma obawy, potrzeba realna jest jedynie taka jaka jest zwykle przy zjawisku gastarbajterόw, potrzeba ludzi do roboty za pieniądze za jakie nikt z miejscowych się nie podejmie.

Spowodowało to sytuację że na amerykańskich uniwersytetach w dziedzinach ścisłych i inżynierskich ponad 60% doktorantόw to obcokrajowcy, licząc ogόlnie, są dziedziny gdzie liczba doktorantόw obcokrajowcόw sięga 75% a sam widziałem wydziały gdzie po angielsku mόwią już tylko sekretarki. Tu nadzieja zawsze była taka że po uzyskaniu dyplomu wrόcą oni do swoich macierzystych krajόw i nie będą zaśmiecać rynku pracy. Nadzieja okazała się jednak płona. Pierwszym powodem jest to że większość z tych doktorantόw traktuje swoje studia jako imigracyjne drzwi kuchenne, nie mogąc się załapać na imigracje do USA żadną inną metodą probują właśnie tej. Drugi powόd jest taki że większość przybyłych to są właśnie ci ktόrzy przyjechali uprawiać naukę do USA bo już sami byli towarem nadmiarowym w swoich własnych krajach, więc i tak nie mają ani gdzie ani do czego wracać.

Łudzą się też tacy, ktόrzy wiedząc że w nauce typu uniwersyteckiego nie ma pracy liczą na pracę w przemyśle. Niestety nic z tego, dlatego że po pierwsze przemysł w USA raczej się zwija niż rozwija, ale najważniejsze jest to że struktura wykształcenia w nauce nie jest taka jakiej oczekuje przemysł. W przemyśle większość produktόw stanowią standardowe technologie, ktόre jedynie czasem wymagają niewielkich poprawek lub unowocześnień. W nauce aby się wybić należy robić rzeczy wybitnie niestandardowe, ktόrymi przemysł się jeszcze nie zajmuje a może nawet nigdy nie zajmie. Większość badań w dziedzinach ścisłych jest dla przemysłu tak odległa jak speleologia Księżyca. Na dodatek nikt w przemyśle nie będzie czekał aż dany delikwent się przestawi bo na to miał czas na studiach, tym bardziej że kandydatόw, ktόrzy doskonale pasują do profilu i tak nie brakuje. Ponadto na ogόł ludzie z przemysłu mają zwyczaj szukać do pracy ludzi, ktόrzy w rzeczywistości nie istnieją i istnieć nie mogą. Jeśli, na przykład, chcą rozwinąć produkcję nowego tworzywa sztucznego skłonni są szukać kogoś kto ma 5 lat doświadczenia przy takiej produkcji tyle, że taka produkcja jest właśnie nowa i nikt na świecie jeszcze tego nie robił. Jak się zgłosi ktoś kto ma doświadczenie podobne to mu powiedzą że nie pasuje dokładnie do profilu, jak się zgłosi ktoś kto już jako pierwszy zaczynał produkcję pięciu innych produktόw i zawsze mu wyszło dobrze, to powiedzą że nie ma doświadczenia bo zawsze tylko zaczynał. Najczęściej ogłoszenie o pracę w przemyśle wygląda tak: „Fabryka kwadratowych opon poszukuje osoby z 7 letnim doświadczeniem w produkcji opon kwadratowych”. Nikt się nie zgłosi bo nikt nie ma takiego doświadczenia bo żadnej innej fabryki opon kwadratowych nie ma na całym świecie. Wtedy ostatecznie można przyjąć znajomego pana dyrektora, ktόry oczywiście będzie przeniesiony szybko do działu opon okrągłych, ale z przenoszenia z działu do działu firma się nie musi tłumaczyć a z praktyk dyskryminacyjnych na rynku pracy już tak. Nie ma takiego przepisu, ktόry by nakazywał firmie dawanie ogłoszeń o pracę i zabraniał zatrudniania z wolnej reki kogo zechce ale tylko tak długo jak nikogo nie dyskryminuje. Ostatecznie więc i tak dostanie prace ten kto jest zięciem dyrektora, a takich nie ma wśrόd tabunόw imigranckich doktorόw. W ostatnich latach w tych sprawach zrobiło się jeszcze gorzej. Dziś tak naprawdę o zatrudnieniu nie decyduje nawet piąty pomocnik szόstego asystenta tylko komputer. Skanuje on CV i wyszukuje tak zwane słowa kluczowe, jak są to dobrze, jak nie ma to bezemocjonalnie odrzuca. Gdy przyjdzie do procesu o dyskryminację to będzie można powiedzieć że komputer się pomylił. Ogłoszenia mają też pewne reguły ktόre, trzeba umieć czytać, na przykład często pisze się „good communications skills” czyli duże umiejętności komunikowania się, co należy czytać: przyjmujemy tylko rodowitych Amerykanόw, żadnych obcokrajowcόw.

Jeżeli ktoś wciąż się teraz dziwi czemu więc tematyka badań nie jest bliżej praktycznych zastosowań aby, jeśli już, choć dać szanse na zatrudnienie absolwentom to widać nieuważnie przeczytał akapit powyżej. Tematyki badań nie wyznaczają potrzeby przemysłu ani technologii ani nawet co by było dość usprawiedliwione – zainteresowania samych naukowcόw, ale właśnie dostępność funduszy. Jak są fundusze na badanie białek to wszyscy badają białka, jak na badania wysokotemperaturowych nadprzewodnikόw to wczorajszy miłośnik białek zaraz w tej dziedzinie odkryje swoje powołanie, co opisze szczegόłowo w podaniu o grant. Wynika to wszystko z tego co napisano powyżej o sposobie rozliczania naukowcόw według kryterium jak akwizytora – od ilości sprzedanych projektόw grantowych. Nie tylko profesora zresztą, ale też rektora czyli jak tu się mόwi prezydenta. Wkrόtce zapewne ewolucja uniwersytetόw dokona kolejnego kroku i tak jak już uprawianie nauki i większości dydaktyki zlecono całkowicie asystentom to wnet osiągnięty zostanie też wniosek że jeszcze taniej będzie wynająć firmę konsultingową w Indiach żeby to wszystko zrobiła a istniejąca administracja i profesorowie będą tylko zarządzać przepływem pieniędzy. W obecnym systemie bowiem jedynymi osobami, ktόre wykonują tą właściwą i wartościowa pracę są doktoranci i stażyści post-dokowi, ale ich płace stanowią jedynie marny procencik całych wydatkόw uniwersytetu. Wiele osόb zdziwi się, ale na typowym amerykańskim uniwersytecie wydatki na strzyżenie trawnikόw przekraczają wydatki na najmłodszą kadrę. W końcu takiego operatora kosiarki do trawy nie da się zabajerować, że po pięciu lub sześciu latach wykonywania tej samej mechanicznej czynności będą mogli się ubiegać o pracę nadzorcy kosiarek. Oni wiedzą że nie, więc wymagają odpowiedniej płacy za swoją pracę. Doktoranci zajęci studiowaniem natury nie mają czasu przyjrzeć się realnemu światu. Jeszcze gorzej jest jak uniwersytet opanowały związki zawodowe. Wtedy płaca woźnego przekracza trzykrotnie płacę doktoranta, ale to też tylko formalnie bo jakby przeliczyć faktyczną włożoną liczbę godzin to stosunek ten będzie jeszcze gorszy.

I tak doszliśmy do tego jak wygląda codzienne życie profesora amerykańskiego. 90% jego czasu zajmuje pisanie podań o granty naukowe i pisanie sprawozdań z wykonania tych grantόw. Pozostałe 10% dzieli mniej więcej po rόwno pomiędzy prowadzenie wykładόw dla studentόw niższych szczebli i tym co w wojsku nazywa się „falą” czyli gonieniem doktorantόw i post-dokόw do roboty. Profesor w tym systemie jest „rezerwą” a doktorant „kotem”. W praktyce jest to tak. Profesor przychodzi o 9 rano do pracy, siada przed swoim komputerem i zaczyna pisać, kończy o 17 i idzie do domu. Z nikim nie rozmawia, niczego nie dyskutuje. Najczęściej zamyka pokόj na klucz aby w pisaniu mu nikt nie przeszkadzał. Gdy pisanie się mu zatnie to schodzi do laboratorium i jest efekt znany dla tych co odbyli służbę wojskowa – kto pierwszy wejdzie w drogę to ma... (tu słowo kiedyś używane w tylko koszarach, obecnie też na uniwersytetach).

Będąc w sytuacji poganiacza niewolnikόw nic dziwnego, że wielu promotorόw przemienia się w tyranόw. Nie należy do rzadkości sytuacja że student ma obowiązek przychodzić do pracy o 5 rano jeśli akurat o tej godzinie wstaje promotor a wychodzić o 10 wieczorem co promotor może łatwo sprawdzić telefonując do laboratorium pod jakimkolwiek pretekstem. Niektόrzy promotorzy mają też takie metody dyscypliny pracy, że jak przyjdą o 5 rano do laboratorium a studenta nie zastaną przy robocie to potrafią dolać czegoś do przygotowanego wcześniej preparatu aby trzeba było zaczynać pracę od nowa. Gdy student się poskarży, że coś nie wychodzi nie wiadomo dlaczego, to się dowie tyle że trzeba mu było cały czas pilnować i być na miejscu to na pewno nic nieprzewidywanego by się nie zdarzyło. O innym mi opowiadano że opracował w celu kontrolowania studentόw zupełnie naukową metodę. W aparaturze prόżniowej zainstalował dodatkowy zawόr, ktόry lekko odkręcał jak przychodził. Gdy na miejsce przychodził student, to zaniepokojony spadkiem prόżni dokręcał wszystkie zawory i zaczynał pompować od początku. Wtedy już promotor schodził na dόł, zakręcał zawόr, aby ukryć ślad swojego pobytu, i pytał się jaka jest prόżnia. Znając szybkość pompowania mógł łatwo obliczyć o ktόrej do roboty przyszedł student bez wystawiania się na często zupełnie żenujące obie strony metody kontroli czasu. Według środowiskowych plotek ten naukowiec jest silnym kandydatem do nagrody Nobla. Jest i inna, jeszcze doskonalsza metoda kontroli folwarcznych chłopkόw. Walutą jaką naprawdę płaci profesor studentowi są publikacje naukowe gdyż to właśnie na zrobieniu jak najlepszych student opiera swoją nadzieję wypłynięcia na samodzielność. Profesor publikacji ma dużo, jego kariera tak bardzo nie ucierpi jak schowa na jakiś czas jakąś już przygotowaną do szuflady i tam trzyma skutecznie szantażując tym studenta bez wypowiadania jednego słowa. Student sam nie opublikuje nic, po prostu edytor czasopisma naukowego nawet nie przyjmie mu tego do rozważenia, a nie przyjmie dlatego że to też jest jakiś profesor i sam często tak robi.

Z innej strony analizując osobowość profesora trzeba pamiętać że taki ktoś sam był jakiś czas temu doktorantem. Wielu jest zażenowanych swoją rolą, wiedzą że naciągają studentόw na pracę za darmo, wiedzą że nie są w stanie spełnić pokładanych w nich nadziei na kogoś kto pomoże załatwić pracę, są więc nawet szczęśliwi że na kontakty ani naukowe ani towarzyskie z doktorantami nie mają czasu. Zwyczajnie im wstyd. Niektόrzy dochodzą do momentu, że wynoszą się z uniwersytetόw i szukają pracy w instytucjach rządowych jako administratorzy programόw naukowych albo w laboratoriach związanych z przemysłem zbrojeniowym, takie jak te będące w gestii Ministerstwa Energii, do ktόrych należy między innymi słynne Los Alamos gdzie buduje się bomby atomowe. Nie ma tam studentόw, nie ma grantόw, płace są lepsze ale niestety trzeba umieć trzymać buzię na kłόdkę, to ostatnie po latach spędzonych w plotkarskim uniwersyteckim światku okazuje się warunkiem nie takim łatwym do spełnienia. A FBI czuwa.

Profesor spędza więc większość czasu na pisanie podań o granty ale to przypomina też pracę Syzyfa. Pisanie podań o granty i polityka grantowa jest oparta bowiem na nieusuwalnym błędzie logicznym. Granty przyznaje rząd. Rząd rozdziela pieniądze pochodzące z podatkόw, więc przynajmniej w teorii powinien to robić mądrze i odpowiedzialnie. Powodem złożenia podania o grant jest jakaś idea naukowa, ktόrą chciałoby się rozwinąć lub przetestować właśnie używając pieniędzy z grantu. Ale jak idea jest nowa to rzecz jasna nie wiadomo czy będzie działać. Jeśli nie będzie to agencja rozdzielająca granty narazi się na zarzut, że wydaje pieniądze bezmyślnie, więc agencja, działając w swoim dobrze pomyślanym interesie nie da pieniędzy na ideę, ktόra może nie działać. Da pieniądze na taka ideę ktόra działa, ale jak już działa to po co pieniądze? Tradycje książki Hellera – Paragraf 22 są w USA wiecznie żywe. Należy więc tak napisać podanie o grant żeby pomysł wydawał się nowy ale nowy nie był, i żeby działał ale nie na tyle aby napisanie następnego podania o grant dawało się dalej uzasadnić dalszym doskonaleniem metody. Starzy profesorowie po prostu praktykują dublowanie grantu. Podanie o grant zawiera idee i pomysły, ktόre już są zrobione i leżą w szufladzie ale nikomu się ich nie pokazuje. Teraz więc łatwo wykazywać że są dobre i działają, nawet jakiś rąbek można uchylić, pisząc o „wstępnych obiecujących wynikach”. Gdy pieniądze z grantu przyjdą to idą już na nową pracę, ktόra gdy akurat się uda, to posłuży do kolejnego podania o grant, a to leżące w szufladzie zostanie opublikowane jako zrobione z bieżącego grantu. Niestety na takie tricki mogą sobie pozwolić tylko c, i ktόrzy są już dobrze usadzeni, mają dość dużo pieniędzy i przez to łatwość manewru. Sam kiedyś się ze zdziwieniem dowiedziałem, że na papierze pracuję dla jakiegoś projektu zleconego przez NASA. Gdy już poczułem się jedną nogą w rakiecie na Księżyc i prόbowałem dowiedzieć się na ten temat coś więcej przeszył mnie wzrok z wymowną miną że „takich pytań się nie zadaje”. Sam też mam w szufladzie kilka prac naukowych, ktόrych nie można opublikować bo grant na wykonanie ich jeszcze nie został jeszcze przyznany. Mimo wszystko może być niezłą zabawą pisanie podania grantowego używając czasu przyszłego wiedząc że zadanie jest już zrobione, w ten sposόb zaczyna się mieć poczucie nad przyszłościa co jest prawie przybliżeniem do boskości. Nie dziwcie się więc czasami gdy pan profesor przemawia jak pan Bόg, bowiem ma przynajmniej jedną z jego cech – wie jak się zakończy eksperyment, ktόry jest dopiero planowany. Niektόrzy profesorowie posiłkując się pojęciem transferu zdolności zaczynają się zresztą zachowywać jak bogowie we wszystkich dziedzinach, co widzowie polskiej telewizji mogą sobie unaocznić przerzucając pilotem na kanał transmisji sejmowej. I tak, nawet dworska łaska nauki renesansowej, ktόrej zaznawał Galileusz nie wyniosła go na takie wyżyny doskonałości duchowej jak wydawałoby się demokratyczny proces finansowania nauki. Jest to niewątpliwy dowόd że demokracja jest lepszym systemem przynajmniej dla naukowcόw. Z pozycji boskości ludność lokalna o zdanie nie jest pytana, co chyba jasne. Na ścianie mojego laboratorium widniał napis „Jaka jest największa zagadka wspόłczesnej nauki – na jaką sumę dostaniemy grant”.

O pisaniu grantόw jest też jedna ważna uwaga, mimo że są one teoretycznie tajne, dobrą radą dawaną każdemu jest: nie ujawniaj swoich najlepszych pomysłόw bo ktoś cię uprzedzi. Będzie recenzował twόj grant, jak zobaczy że masz świetny pomysł to twόj grant uwali, a sam, pomysł przechwyci i zrealizuje, ty nie masz pieniędzy, on ma, on to zrobi i jemu przypadnie sława i zaszczyty. Prόbuje się z tym zjawiskiem walczyć głόwnie przez apele do uczciwości a czasem przez procesy sądowe ale w nauce jest to bardzo trudne, często się zdarza że na takie same pomysły wpada wiele osόb niezależnie. W sądzie trzeba konkretnych dowodόw a o to trudno bo wszystko jest niby tajne. Do cech systemu grantowego można też więc dodać taką, że służy do wysysania przez starych kumpli dobrych pomysłόw z młodych naiwnych, ktόrzy prezentują je w dobrej wierze. Jak jednak już manna, czyli grant przyjdzie to można liczyć też na pewne ekstra przyjemności. Pieniądze z grantu można wydać. Kiedyś określenie „Mister 5%” dotyczyło skorumpowanych elit w krajach trzeciego świata, gdzie zagraniczny inwestor zaczynał każdy interes od przekupienia urzędnikόw. Wiele się przez ten czas zmieniło, albo i USA zakwalifikowały się same do świata, ktόrym kiedyś pogardzały. Profesor mając dużo pieniędzy na zakup aparatury może kupić ją gdzie chce bo rzadko się zdarza aby dany przyrząd był produkowany tylko przez jedną firmę. Więc firma musi go jakoś zachęcić. 5% to niewiele ale aparatura potrafi być bardzo droga, niektόre urządzenia idą w miliony dolarόw. Niech każdy policzy sam. Takie duże granty są rzadkie i w porόwnaniu do prawdziwych ludzi z biznesu profesorowie mogą się uważać za świętych i tak zresztą często robią.

W nauce zrobił się więc wyścig szczurόw jak w pierwszym lepszym banku inwestycyjnym. Naukowcy nie chcą już wcale ze sobą rozmawiać bo ktoś może ukraść pomysł albo nawet się czegoś dowiedzieć. Jest jeden wielki szef, ktόry każdego rozlicza; to te narodowe fundacje naukowe, bez dostępu do ktόrych nie ma nawet pieniędzy na prόbόwkę. Opinia publiczna liczy naukowca publikacje jak bramki w meczu piłkarskim. Rządni poklasku politycy od czasu do czasu chcą robić porządek wyrzucając „nieproduktywnych”, czyli tych co publikują za mało. Nikt nie zada pytania czemu akurat starzy blokują miejsca młodym w nauce a nie na przykład w przemyśle spożywczym? Rozwόj scholaryzacji spowodował że na uniwersytety gna się ludzi, ktόrym kiedyś przed wojną by nikt nie dał nawet małej matury w gimnazjum, doktoraty daje się tym co zasługują najwyżej na maturę. Taka jest kwintesencja organizacji nauki dziś. Nie powstała ona w wyniku wyboru ludzi siedzących w nauce ale z nacisku administracji. Administracja sterując procesem naboru, choćby przez samo stawianie kryteriόw, była w stanie doprowadzić do tworzenia gremiόw, ktόre właśnie jej odpowiadają. Jednym ze sztucznie wykreowanych przez administrację zjawisk jest system oceny naukowca, ktόry polega na liczeniu ilości publikacji naukowych jako miernika jego pracy. Jest zupełnie jasne, że nikt w administracji nie byłby nigdy w stanie takich prac zrozumieć, ale liczyć do 100 potrafi większość. Przez wiele lat starzy ludzie wyśmiewali takie pomysły, ale administracja jak woda w chińskiej torturze drążyła kamień, na nowe posady przyjmowano już tylko ludzi, ktόrzy uważają to co uważa administracja. Starzy odeszli a jej poglądy, ktόre kiedyś brano za dowcip lub koszmar stały się poglądami obowiązującymi. Młodzi kandydaci już nie potrafia mieć poglądu własnego. Potrafią się tylko jak najlepiej wpisywać w system. Podobnie dzieje się z całą resztą spraw, system w ktόrym nie było znaczących zmian przypomina.... zresztą to widać.
(....)

Bogusław Poźniak, New Orleans


adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=322